niedziela, 2 sierpnia 2020

Bad Boy (2020)


O Patryku Vedze można mówić wszystko, ale na pewno nie można mu odmówić pomysłowości w sposobie zarabiania pieniędzy. Jako twórca zdążył przyzwyczaić nas do łapania się popularnych tematów i robienia z nich na szybko filmów wątpliwej jakości. Jedni powiedzą, że to geniusz, który bawi się kinem eksploatacji i wprowadza jego elementy na nasz rodzimy ogródek. Inni zaś, że to człowiek z wybujałym ego, dla którego przeciętny polski widz to bydło, które łyknie wszystko co wypuści. Ja jestem gdzieś pośrodku tego wszystkiego, bo chodź jego filmy wzbudzają we mnie w większości negatywne emocje to nie mogę powiedzieć, że są to filmy nudne, które źle się ogląda. Według mnie fenomen kina vegowskiego (określenie, które zasłyszałem podczas jednej z rozmów na uczelni) tkwi w tym, że nikt nie był na tyle odważny by zrobić dobry film bazujący na tych elementach naszym kraju. Ludzie potrzebują pustej rozrywki, mało ambitnego kina, które oderwie ich od rzeczywistości, więc chwytają się tego co mają. Dlatego kiedy usłyszałem, że nowy film Patryka Vegi „Bad Boy” trafi na Netflix’a, nie mogłem przejść obok niego obojętnie.

Film opowiada nam historie dwóch barci: Piotra i Pawła Zawrotnych, których życie zmieniło zabójstwo ojca - alkoholika i miejscowego kibola. Jednak po 15 latach od tego wydarzenia los znowu połączy ich drogi. Piotr (w tej roli Maciej Stuhr) wstąpił do policji, a Paweł (Antoni Królikowski) do gangu „kanibali” – zrzeszającej kiboli miejscowego klubu piłkarskiego „Unia”. Tak Vega przedstawia nam fabułę swojego nowego dzieła.


Historia jak sami zdążyliście zauważyć nie jest w cale pomysłowa i każdy kto w swoim życiu obejrzał chociaż z dwa filmy akcji wie dokąd to wszystko prowadzi. Vega wiedzie widza, jak po sznurku, przez sprawdzone schematy, co jakiś czas wrzucając scenę bójki, kilka przekleństw i jakąś wyrwaną z kontekstu sytuacje która będzie dobrze wyglądała w zwiastunie promującym film. Dostarcza nam po raz kolejny tą samą opowieść „od zera do gangstera”, tylko z kilkoma nowymi twarzami. Jeżeli już o tym mówimy to warto wspomnieć coś o aktorach. Antoni Królikowski, Katarzyna Zawadzka i Maciej Stuhr wypadają źle, żeby nie powiedzieć okropnie, ale postawię się tu w roli adwokata diabła i powiem, że z takimi dialogami to nawet Al Pacino nie dałby sobie rady. Ich postacie są tak źle napisane (pomijam fakt, że Stuhr gra tutaj dwudziestodziewięciolatka), że w pewnym momencie nie wierzyłem w to co widzę (to chyba efekty kręcenia 3 filmów w ciągu roku). Oczywiście jak na nowy film Vegi przystało nie mogło w nim zabraknąć Andrzeja Grabowskiego, który po raz enty odgrywa tą samą rolę gliniarza po przejściach, a jego wątek z Małgorzatą Kożuchowską jest tak kiepsko napisany, że może on służyć jako przestroga dla przyszłych scenarzystów.


Kolejną rzeczą, na której chciałbym się skupić jest montaż. Film ogląda się po prostu koszmarnie. Odnosiłem wrażenie, że Vega chyba tak bardzo chciał obciąć koszty, że dał to do zmontowania jakiemuś chłopaczkowi za 20 zł. Serio to już nawet ja po dziesięciu godzinach na Resolve (xd) byłbym w stanie zrobić to lepiej. Dźwięk oczywiście jak zawsze u Vegi jest kompletnie zepsuty. Często postacie mruczą sobie coś pod nosem, a w tym wszystkim króluje chyba postać „Twardego” granego przez Piotra Stramowskiego, którego w ogóle nie mogłem zrozumieć.

Nic tutaj nie działa, wszystko jest zrobione po najmniejszej linii oporu w myśl zasady: „im taniej, tym lepiej, a naród i tak to kupi”. Ten film jest po prostu tak zły, że jedyne co dostarcza to wściekłości, że ktoś dał na to coś pieniądze. Naprawdę szkoda waszego czasu.


12 Angry Men (1957)


Gdybym miał wskazać trzy filmy, które w jakiś sposób zmieniły moje postrzeganie kina, nie tylko ze względu na nowatorski sposób opowiadania historii czy genialną pracę kamery, ale także na to jak bezbłędnie potrafią budować napięcie, to oprócz takich dzieł jak „Obywatel Kane” (reż. Orson Welles) czy „Nosferatu – symfonia grozy” (reż. F.W. Murnau) znalazłoby się miejsce dla „Dwunastu gniewnych ludzi” (reż. Sidney Lumet).

Akcja filmu Sidney’a Lumeta przenosi nas w sam środek procesu młodego chłopaka oskarżonego o zabójstwo swojego ojca. Sprawa z pozoru wydaję się prosta. Dwunastu przysięgłych zmierza do pomieszczenia, w którym będą musieli podjąć jednogłośną decyzje czy oskarżony jest winny, czy też nie. Początkowo głosowanie przebiega bez żadnego problemu, do czasu kiedy jeden z mężczyzn zaczyna przekonywać resztę co do niewinności chłopaka.

Tak z grubsza zarysowuje nam się fabuła tego dzieła. Dwunastu przysięgłych, jedno pomieszczenie i półtorej godziny dywagacji nad winą oskarżonego. Żadnych pościgów, wybuchów, że o intrygach i morderstwach nie wspomnę. Nie brzmi to zachęcająco, prawda? Cóż, nic bardziej mylnego. To właśnie w tym tkwi siła tego dzieła. Widzowie zostają zamknięci z przysięgłymi w jednym pokoju, w którym temperatura sięga zenitu, a wszechobecny dym z papierosów i pot ociekający po twarzach mężczyzn tylko potęguje tą klaustrofobiczną atmosferę. Dostajemy pustą kartkę od reżysera. Nie znamy motywu, narzędzia zbrodni ani tego co się naprawdę stało. Nie wiemy kim są otaczający nas mężczyźni. Nie znamy ich imion, motywacji, uprzedzeń, obaw i sytuacji życiowych. Wiemy natomiast tylko jedno: musi paść wyrok. Ten zabieg sprawia, że widz nie tylko jest ciekaw tego co wydarzy się dalej, ale po pewnym czasie po prostu staje się trzynastą osobom w tym pomieszczeniu. Jednak to nie wszystko, bo pod fasadą zwykłego dramatu sądowego Lumet serwuje nam przekrój amerykańskiego społeczeństwa, doskonale przy tym punktując klasę wyższą. Wytyka im przepych, pogardę, egocentryzm i konformizm.

 

Jak już wcześniej wspomniałem za reżyserię tego filmu odpowiadał Sidney Lumet, dla którego był to pierwszy „ większy” film (nie licząc oczywiście kilku seriali i filmów telewizyjnych).  Za scenariusz natomiast odpowiedzialny był Reginald Rose, który przed „Dwunastoma gniewnymi ludźmi” pracował przy „Crime in the streets” z 1956 roku. Jak sam wspominał w jednym z wywiadów celowo napisał postacie do filmu Lumeta w taki sposób, aby widzowie poznawali ich za sprawą dialogów, emocji  oraz rzeczy, których robią na przestrzeni trwania całego filmu.

Jeżeli chodzi o aktorstwo, to mamy tutaj do czynienia z prawdziwymi mistrzami w swoim fachu. Każdy z panów wypada genialnie, ale prym wiodą tutaj Henry Fonda („Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”, „Nad złotym stawem”) i Lee J. Cobb („Na nabrzeżach”, „Egzorcysta”). Ten pierwszy niesamowicie dobrze sprawdza się w swojej roli. Od pierwszej do ostatniej minut jego postać owiana jest  tajemnicą, którą za wszelką cenę chcemy poznać. Jest spokojny, opanowany, a jego śnieżno biały garnitur tylko podkreśla rolę jaką pełni w filmie. Cobb natomiast gra tutaj ojca, którego egoizm doprowadził do „utraty” syna. Jest porywczy i twardo stoi przy swoim. Nie potrafi przyznać się do błędu i ślepo dąży za wcześniej obranym celem. Wszystko musi być po jego myśli i nie przyjmuje do wiadomości żadnych kompromisów.


Teraz chciałbym się na chwilę zatrzymać na oprawie audiowizualnej. Zacznę od tego, że scenografia wygląda świetnie, bardzo doceniam fakt, że zmienia się ona wraz z rozwojem akcji i emocjom towarzyszącym bohaterom. Na początku dostajemy zalany potem i dymem pokój, w którym atmosfera jest tak gęsta, że można ją ciąć nożyczkami, ciekawe jest również to, co później dzieje się za oknem - chwilowe ochłodzenie, przyciemnienie scenerii, a na końcu w kulminacyjnym momencie burzę z piorunami. Wszystko to genialnie współpracuje z opowiadaną historią i aktorami. Jeżeli chodzi o muzykę, to nie ma jej dużo, ale jeśli już się pojawia to spełnia swoją rolę w stu procentach. Za zdjęcia odpowiedzialny był Boris Kaufman („Na nabrzeżach”), którego pracę możemy podzielić na kilka etapów. Na początku ujęcia są spokojne, co pozwala zapoznać nam się z bohaterami, potem jednak, w miarę z rozwojem akcji te przyśpieszają, by na końcu dostarczyć nam festiwal cięć, które genialnie wkomponowują się w starannie budowane napięcie.

Podsumowując, czy warto obejrzeć? Cóż abstrahując od tego, że jest to jedno z najważniejszych dzieł kinematografii, to tak. Sam pomysł przeniesienia miejsca akcji do jednego pomieszczenia był w tamtych czasach na tyle odważny, że nie można przejść obok czegoś takiego obojętnie. Wszystkie osoby pracujące przy tym dziele wykonały kawał dobrej roboty, sprawiając, że każdy element jest na swój sposób ważny. Wszystko tutaj gra, od pracy kamery, przez aktorów, po samą historię, która również nie jest jednoznaczna, a każdy z nas może ją interpretować na różny sposób.