Gdybym miał wskazać trzy filmy, które w jakiś sposób zmieniły moje postrzeganie kina, nie tylko ze względu na nowatorski sposób opowiadania historii czy genialną pracę kamery, ale także na to jak bezbłędnie potrafią budować napięcie, to oprócz takich dzieł jak „Obywatel Kane” (reż. Orson Welles) czy „Nosferatu – symfonia grozy” (reż. F.W. Murnau) znalazłoby się miejsce dla „Dwunastu gniewnych ludzi” (reż. Sidney Lumet).
Akcja filmu Sidney’a Lumeta przenosi nas w sam środek procesu młodego chłopaka oskarżonego o zabójstwo swojego ojca. Sprawa z pozoru wydaję się prosta. Dwunastu przysięgłych zmierza do pomieszczenia, w którym będą musieli podjąć jednogłośną decyzje czy oskarżony jest winny, czy też nie. Początkowo głosowanie przebiega bez żadnego problemu, do czasu kiedy jeden z mężczyzn zaczyna przekonywać resztę co do niewinności chłopaka.
Tak z grubsza zarysowuje nam się fabuła tego dzieła. Dwunastu przysięgłych, jedno pomieszczenie i półtorej godziny dywagacji nad winą oskarżonego. Żadnych pościgów, wybuchów, że o intrygach i morderstwach nie wspomnę. Nie brzmi to zachęcająco, prawda? Cóż, nic bardziej mylnego. To właśnie w tym tkwi siła tego dzieła. Widzowie zostają zamknięci z przysięgłymi w jednym pokoju, w którym temperatura sięga zenitu, a wszechobecny dym z papierosów i pot ociekający po twarzach mężczyzn tylko potęguje tą klaustrofobiczną atmosferę. Dostajemy pustą kartkę od reżysera. Nie znamy motywu, narzędzia zbrodni ani tego co się naprawdę stało. Nie wiemy kim są otaczający nas mężczyźni. Nie znamy ich imion, motywacji, uprzedzeń, obaw i sytuacji życiowych. Wiemy natomiast tylko jedno: musi paść wyrok. Ten zabieg sprawia, że widz nie tylko jest ciekaw tego co wydarzy się dalej, ale po pewnym czasie po prostu staje się trzynastą osobom w tym pomieszczeniu. Jednak to nie wszystko, bo pod fasadą zwykłego dramatu sądowego Lumet serwuje nam przekrój amerykańskiego społeczeństwa, doskonale przy tym punktując klasę wyższą. Wytyka im przepych, pogardę, egocentryzm i konformizm.
Jak już wcześniej wspomniałem za reżyserię tego filmu odpowiadał Sidney Lumet, dla którego był to pierwszy „ większy” film (nie licząc oczywiście kilku seriali i filmów telewizyjnych). Za scenariusz natomiast odpowiedzialny był Reginald Rose, który przed „Dwunastoma gniewnymi ludźmi” pracował przy „Crime in the streets” z 1956 roku. Jak sam wspominał w jednym z wywiadów celowo napisał postacie do filmu Lumeta w taki sposób, aby widzowie poznawali ich za sprawą dialogów, emocji oraz rzeczy, których robią na przestrzeni trwania całego filmu.
Jeżeli chodzi o aktorstwo, to mamy tutaj do czynienia z prawdziwymi mistrzami w swoim fachu. Każdy z panów wypada genialnie, ale prym wiodą tutaj Henry Fonda („Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”, „Nad złotym stawem”) i Lee J. Cobb („Na nabrzeżach”, „Egzorcysta”). Ten pierwszy niesamowicie dobrze sprawdza się w swojej roli. Od pierwszej do ostatniej minut jego postać owiana jest tajemnicą, którą za wszelką cenę chcemy poznać. Jest spokojny, opanowany, a jego śnieżno biały garnitur tylko podkreśla rolę jaką pełni w filmie. Cobb natomiast gra tutaj ojca, którego egoizm doprowadził do „utraty” syna. Jest porywczy i twardo stoi przy swoim. Nie potrafi przyznać się do błędu i ślepo dąży za wcześniej obranym celem. Wszystko musi być po jego myśli i nie przyjmuje do wiadomości żadnych kompromisów.
Teraz chciałbym się na chwilę zatrzymać na oprawie audiowizualnej. Zacznę od tego, że scenografia wygląda świetnie, bardzo doceniam fakt, że zmienia się ona wraz z rozwojem akcji i emocjom towarzyszącym bohaterom. Na początku dostajemy zalany potem i dymem pokój, w którym atmosfera jest tak gęsta, że można ją ciąć nożyczkami, ciekawe jest również to, co później dzieje się za oknem - chwilowe ochłodzenie, przyciemnienie scenerii, a na końcu w kulminacyjnym momencie burzę z piorunami. Wszystko to genialnie współpracuje z opowiadaną historią i aktorami. Jeżeli chodzi o muzykę, to nie ma jej dużo, ale jeśli już się pojawia to spełnia swoją rolę w stu procentach. Za zdjęcia odpowiedzialny był Boris Kaufman („Na nabrzeżach”), którego pracę możemy podzielić na kilka etapów. Na początku ujęcia są spokojne, co pozwala zapoznać nam się z bohaterami, potem jednak, w miarę z rozwojem akcji te przyśpieszają, by na końcu dostarczyć nam festiwal cięć, które genialnie wkomponowują się w starannie budowane napięcie.
Podsumowując, czy warto obejrzeć? Cóż abstrahując od tego, że jest to jedno z najważniejszych dzieł kinematografii, to tak. Sam pomysł przeniesienia miejsca akcji do jednego pomieszczenia był w tamtych czasach na tyle odważny, że nie można przejść obok czegoś takiego obojętnie. Wszystkie osoby pracujące przy tym dziele wykonały kawał dobrej roboty, sprawiając, że każdy element jest na swój sposób ważny. Wszystko tutaj gra, od pracy kamery, przez aktorów, po samą historię, która również nie jest jednoznaczna, a każdy z nas może ją interpretować na różny sposób.
Za namową odwiedziłem bloga i widzę, że poza wieloma świetnymi horrorami, jest tutaj jeden nie-horror, który i na mnie wywarł ogromne wrażenie. Świetny gust ;) Pamiętam, byłem pod ogromnym wrażeniem po seansie. A jaki to prosty pomysł, jeżeli mielibyśmy go opisać w kilku zadaniach. Dla mnie jest to najwyższy poziom reżyserskich, operatorskich i w ogóle każdych możliwych umiejętności - bo choć masa filmów potrafi mnie kompletnie unieruchomić przed ekranem od początku, do końca, to ten robi to wykorzystując tak niewiele - jedno pomieszczenie i 12 gniewnych ludzi. Tyle lat, a podziw do filmu stale rośnie, bo wciąż ciężki do przebicia
OdpowiedzUsuńDziękuje, za miły komentarz i przepraszam za późną odpowiedź, ale nie dostałem żadnej informacji o twoim komentarzu. 12 gniewnych ludzi jest rzeczywiście dziełem ponadczasowym, który według mnie starzeje się jak wino, a w klimacie i sposobie budowania napięcia nie może mu się równać żaden obecny film.
Usuń