niedziela, 27 września 2020

25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy (2020)


O sprawie Tomka Komendy słyszała cała Polska. Niesłusznie skazany za zabójstwo i gwałt, którego nie popełnił spędził w więzieniu 18 lat. Ta historia o miłości, wytrwałości i wierze w sprawiedliwość napisała się sama, dlatego nic dziwnego, że kilka lat po zakończeniu męki Komendy zdecydowano o przeniesieniu jego losów na srebrny ekran. TVN i PISF zajęli się produkcją, a stosunkowo młody reżyser Jan Holoubek („Rojst”) dostał szansę na pokazanie szerszej publiczności swojego kunsztu.

Skoro temat ciekawy, to i mnie nie mogło zabraknąć na sali kinowej, dlatego czym prędzej po premierze udałem się na pokaz. Jak im to wyszło? Zapraszam do lektury.

Film jak wyżej wspomniałem opowiada historię Tomasza Komendy, śledzimy jego losy od 1997 roku,  przez aresztowanie, niesłuszne skazanie i wyjście w 2018 roku. Poznajemy jego rodzinę, pracę, kulisy przesłuchań, relacje z współwięźniami, a także działania policjanta i prokuratorów prowadzących do jego finalnego uwolnienia. To tyle jeżeli chodzi o fabułę. Tyle i aż tyle chciałoby się powiedzieć, bo historię Tomka Komendy zna praktycznie każdy w naszym kraju.


Wspomniany przeze mnie wyżej reżyser tego dzieła – Jan Holoubek, według mnie nie sprawdził się dobrze w tej roli. Film ma za nic chronologie, dlatego skacze po różnych wydarzeniach raz dając znaczniki czasowe, gdzie i kiedy dzieje się dana rzecz, a czasem po prostu każe nam się domyślić w jakim momencie się znajdujemy. Nie przeszkadza to przez pierwszą połowę filmu, ale kiedy dostajemy wątek policjanta rozwiązującego na nowo sprawę Komendy, to wtedy ten zabieg zaczyna mocno przeszkadzać. Coś co ma sens w serialach niekoniecznie dobrze sprawdzi się na dużym ekranie i tu właśnie tkwi problem Holoubka jako reżysera serialowego. Twórca nie potrafi pozbyć się swoich nawyków z telewizyjnych produkcji sprawiając, że przez cały seans czułem się jakbym oglądał kolejny tasiemiec od TVN’u. Ogólnie cały obraz sprawia wrażenie jakby ktoś powycinał z dziewięciogodzinnego serialu najciekawsze momenty i skleił je w film, a szkoda, bo był spory potencjał.  Kolejną sprawą ważną wspomnienia jest przedmiotowe traktowanie dziewczyny, o której zabójstwo oskarżony był Komenda. Nie zrozumcie mnie źle jestem ostatnim człowiekiem, który ma coś przeciwko przemocy w filmie, ale scena gwałtu pokazana tutaj jest po prostu niesmaczna. Dziewczyna nie żyje, a sama sprawa jeszcze nie została wyjaśniona, więc wydaje mi się, że twórcy mogli sobie tą scenę po prostu darować, nawet z szacunku dla rodziny zmarłej. Odmienne zdanie mam o scenach w więzieniu, które zostały nakręcony w najbezpieczniejszy sposób jak się tylko da, w konsekwencji nie oddaje to nawet po części tego, co spotkało Komendę w więzieniu. Żałuję również, że twórcy nie pokusili się na rozbudowanie wątku policjanta Remigiusz Korejwo, który rozwiązywał na nowo całą sprawę, bo wydaje mi się, że cała jego historia potraktowana jest w całym filmie bardzo po łebkach. Nagle coś odkrywa, trzy rozmowy i pyk, Tomek wychodzi na wolność. Można to było zupełnie inaczej rozegrać, ale chyba czas na to nie pozwolił.

Na pochwałę natomiast zasługuje aktorstwo, które oprócz oczywiście samej historii, jest warte wybrania się na ten sens. Odtwórca głównej roli – Piotr Trojan bardzo dobrze poradził sobie z powierzonym mu zadaniem. Jego mimika mówi więcej niż tysiąc słów, a to w jaki sposób prowadzi swoją postać jest po prostu genialne. Filmowy Tomek pomimo cierpienia i bólu jaki przeżył wciąż ma w sobie tego poczciwego, niewinnego chłopaka jakim był, gdy wchodził do zakładu, a końcowa scena i jego reakcja jest po prostu mistrzostwem samym w sobie. Oprócz Trojana doskonale w swojej roli poradziła sobie Agata Kulesza, grająca tutaj matkę Komendy. Jej postać to silna kobieta, będąca wsparciem dla swojego syna, a także ciągle wierząca w jego niewinność. Patrząc na grę Kuleszy możemy poczuć ból jej bohaterki, a także miłość jaką darzy swojego syna. Oprócz tej dwójki na ekranie zobaczymy jeszcze Jana Frycza w roli „Starego”, który w więziennym świecie jest jedną z niewielu osób, które okazują Tomkowi jakąś sympatię, a także Dariusza Chojnackiego jako wspomnianego wyżej policjanta rozwiązującego na nowo sprawę Komendy.


Zdjęciowo film wypada dosyć nierówno, nie podzielam entuzjazmu dla Bartłomieja Kaczmarka, bo choć jego praca jest  momentami dobra, to przez większość czasu przypomina tanią serialową produkcje, a nie pełnometrażowy film. Dla odmiany muzyka wypada nieźle, według mnie twórcy bardzo dobrze odtworzyli realia przełomu lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych, a największą w tym rolę mieli właśnie Colin Stetson („Dziedzictwo. Hereditary”), a także Sarah Neufeld - odpowiadający za warstwę audio.

Jednak pomimo swoich wad film nadal potrafi trzymać w napięciu i raczej jest to zasługa samej historii, a nie reżysera, która potrafi wycisnąć łzy u widza. Po obejrzeniu dzieła Pana Holoubka na usta ciśnie się zdanie: „gdzie jest prawo i sprawiedliwość?” na co szybko odpowiada nam Kazik na napisach końcowych. „25 lat niewinności” to w żadnym wypadku film wybitny, ale ukazujący patologię w najwyższych organach państwa oraz piekło ofiary systemu. Czy warto się na niego wybrać? Mimo wszystko myślę, że tak, film trwa dwie godziny, które mijają bardzo szybko, ale przez ten krótki czas potrafią dostarczyć nam masę wrażeń.

poniedziałek, 21 września 2020

Powrót ślepej śmierci (1973)

 


„La Noche del terror ciego” czyli „Grobowce ślepej śmierci” z 1972 roku, to w pewnych kręgach film kultowy, jednak nie zdziwiłbym się gdyby większość z was przeczytała o nim dopiero teraz. Wyreżyserowany przez Amando de Ossorio, jest znośnym, ale niemiłosiernie powolnym zombie movie z wątkami okultystycznymi. Jednak to nie na nim chciałbym się skupić, a na jego seqelu, wydanym rok później, „Powrocie ślepej śmierci”.

Cała fabuła dzieła obraca się wokół tytułowej „ślepej śmierci”, czyli templariuszy-satanistów, którzy w przeszłości umiłowali sobie zabijanie dziewic, picie krwi i wyjadanie serc. Niestety dla nich, mieszkańcy okolicznych wiosek nie byli pozytywnie nastawieni do tego typu praktyk, dlatego pewnej nocy zdecydowali się wymierzyć samosąd. Siłą wyrzucili rycerzy z krypty, wypalili pochodniami ich oczy, a następnie spalili na stosie. Kilka stuleci później templariusze znów wstają z grobów i szukają zemsty na niczego niespodziewających się mieszkańcach.

O filmie Amando de Ossorio można mówić wszystko, ale w żadnym wypadku nie można zarzucić mu braku oryginalności. Twórca jest bowiem (mam nadzieje) świadomy jak absurdalny jest sam koncept jego dzieła, więc w pewnych momentach puszcza wodzę fantazji. Czegóż tu nie ma, od charakterystycznej dla serii, jazdy na koniu w slow-motion, przez drewniane kukły udające templariuszy, po idiotyczne zachowania bohaterów, którzy nie potrafią przechytrzyć poruszających się w żółwim tempie, niewidomych zombie. „Powrót ślepej śmierci” jest dla mnie definicją filmu tak złego, że aż dobrego. Ossorio prowadzi nas przez fabułę swojego dzieła z śmiertelną powagą, co najmniej jakby kręcił pierwszą „Noc żywych trupów”, sprawiając, że każda scena staje się jeszcze bardziej śmieszna i absurdalna. Oczywiście jak na produkcje o zombie i do tego europejską(!) nie mgło zabraknąć całej gamy barwnych bohaterów: chorego dziwaka, wyglądającego jak dzwonnik z Notre Dame, niewiernej żony, starego burmistrza, ochroniarza starego burmistrza, kochanka niewiernej żony i oczywiście dziecka z rodzicami. Reżyser nawet nie sili się na jakiś skomplikowany komentarz społeczny, po prostu idzie po najmniejszej linii oporu wrzucając na ostatnie 20 minut kilka sprawdzonych schematów, które zgrabnie pozamykają wszystkie wątki. Na wielką pochwałę zasługuje jednak scena walki, która sprawiła, że prawie spadłem z fotela… ze śmiechu oczywiście. Uwierzcie mi, czegoś takiego nie ma nawet w „Karate po Polsku” to po prostu trzeba zobaczyć. Ogólnie film wypada na tle swojego poprzednika znacznie lepiej. Ossorio trochę się opamiętał i nie wrzuca co kilka sekund scen w slow-motion, chociaż i tutaj ich nie brakuje. Wydaje mi się, że jego największym problemem jest to, że sam nie wie kiedy ma skończyć scenę, zamiast tego niemiłosiernie ją wydłuża. Dla przykładu, w filmie jest moment, w którym jedna z bohaterek zostaje zaatakowana przez templariuszy. Zamiast od razu uciec przez okno, obok którego stoi ta krzyczy przez 5 minut po czym nagle orientuje się, że przecież może wyjść z domu. Nie zrozumcie mnie źle, film ogląda się (o dziwo) dobrze, jednak osobom niezaznajomionym z wcześniejszą twórczością Ossorio takie zabiegi mogą dać się we znaki.

Jeżeli chodzi o aktorów, to nie spodziewajcie się tutaj wiekopomnych wystąpień. Na pewno na tle wszystkich wyróżnia się główny bohater grany przez Tony’ego Kendalla, który wciela się w rolę stereotypowego badassa, oprócz niego warto zwrócić uwagę na Esperanze Roy. Gra ona nieszczęśliwą żonę burmistrza wioski, która po latach spotyka swoją dawną miłość – Jack’a (Tony Kendall) i muszę przyznać, że udało im się stworzyć jakąś chemię, a ich wątek całkiem dobrze wpisuje się w całą opowieść. Oprócz aktorów warto zwrócić uwagę na zdjęcia, które również wypadają zaskakująco dobrze. Miguel Fernández Mila bawi się całą konwencją, wrzucając co jakiś czas naprawdę ciekawe ujęcia. Co do muzyki jest bardzo klimatyczna i w zasadzie nie można się do niej przyczepić, za co brawa dla Pana Antóna García Abrili.

„Powrót ślepej śmierci” to niewątpliwie jedno z najlepszych dzieł Pana Ossorio, który w przebłysku geniuszu stworzył z pozoru poważny horror, który tak naprawdę jest genialną komedią do obejrzenia razem ze znajomymi. Nie ma tu miejsca na nudę, a wszystkie zabiegi estetyczne pokroju zdjęć galopujących templariuszy przez puste pole, będą wywoływały salwy śmiechu, a co najmniej uśmiech politowania. Solidne b-klasowe kino, przeznaczone, nie tylko dla fanów gatunku, ale dla każdego, kto szuka taniej, kiczowatej i co najważniejsze, dobrej rozrywki. Serdecznie polecam!

niedziela, 20 września 2020

La ragazza che sapeva troppo (1963)


Mario Bava na przestrzeni lat zdążył zapisać się wielkimi literami w historii kinematografii nie tylko za sprawą swoich genialnych gotyckich horrorów, ale także dzięki stworzeniu nowego nurtu w włoskim kinie grozy. Giallo (z wł. żółty), bo tak ów nurt się nazywa, to krwawe thrillery/kryminały, którą swoją nazwę zawdzięczają książką kryminalnym, często posiadającym żółtą okładkę. Dzieła te zazwyczaj opowiadają o osobach, które znalazły się w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym czasie, a cała fabuła prowadzi widza w napięciu do przewrotnego finału. Charakterystycznym elementem dla tego nurtu są chociażby czarne skórzane rękawiczki, krwawe zabójstwa i duża ilość golizny. Dziś giallo praktycznie nie istnieje, zostało wyparte w latach 80. tych, przez swojego duchowego spadkobiercę - slasher. „La ragazza che sapeva troppo” z 1963 roku to dzieło będące prekursorem tegoż jakże ciekawego podgatunku, nad którym dzisiaj chciałbym się pochylić.

Nora Davis, jak przedstawia ją sam narrator, to młoda, pełna życia, romantyczna dziewczyna, szukająca ucieczki od rzeczywistości w książkach kryminalnych. Zmierza do Rzymu w celu odwiedzenia starej przyjaciółki rodziny  - Pani Ethel. Na miejscu kobietę czeka jednak niemiła niespodzianka. Nie dość, że wieczorem po przybyciu Nory, jej przyjaciółka umiera, to szukającą pomocy kobietę napada mężczyzna, który kradnie jej torebkę. Będąc cały czas pod wpływem ogromnego szoku dziewczyna mdleję. Przebudzając się w środku nocy jest świadkiem morderstwa, jednak rano nikt nie chce jej w to uwierzyć. Nora nie przestaje i stara się udowodnić wszystkim, że nie oszalała, a cała sytuacja rzeczywiście miała miejsce.

W swoim filmie Bava serwuje nam triki znane z jego późniejszych produkcji, dlatego każdego fana włoskiego mistrza grozy nie zaskoczy w tym dziele zupełnie nic. Reżyser prowadzi widza jak po sznurku, nie zważając na absurdy prezentowanej historii. Powiedzieć, że film jest nierówny, to jakby nie powiedzieć nic. Czasem uśmiechniemy się z politowaniem widząc dziwne zachowania bohaterów i słysząc ich wytłumaczenia, a czasem wciśnięci w fotel będziemy zaglądać zza plecy bohaterki sprawdzając czy nie czyha za nią morderca. W obrazie Bavy widać jak na dłoni inspiracje „Oknem na podwórze” Hitchcocka; jednak, w tym szaleństwie jest metoda sprawiająca, że jego dzieło ogląda się naprawdę świetnie. „La ragazza che sapeva troppo” to godny prekursor giallo, któremu lata dodały tylko uroku. Niestety, ówczesna publiczność nie była podobnego zdania, bo choć Monthly Film Bulletin określił go mianem „znośnie głupiego, ale całkiem przyjemnego thrillera”,  to w czasie swojego otwarcia film okazał się wielką klapą, nie pokrywając nawet kosztów produkcji. To samo pismo napisało także o Bavie: „zawsze lepszy kamerzysta niż reżyser, nie ma zdolności Riccardo Fredy do robienia zasługi z kliszy i często wydaje się raczej niezadowolony ze swojej skomplikowanej fabuły, która jest wypełniona po brzegi fałszywymi tropami, czającymi się cieniami i złowrogimi wydarzeniami znanymi z thrillerów”. Sam reżyser przyzna po latach w jednym z wywiadów, że uważał swoje dzieło za zbyt absurdalne.

Abstrahując od wydarzeń około filmowych warto pochwalić dzieło włoskiego mistrza grozy za warstwę audiowizualną i choć wyżej wspomniałem o zdjęciach, to na duże brawa zasługują panowie Roberto Nicolosi i Les Baxter. Obaj odpowiedzialni za muzykę zrobili wszystko, by film hipnotyzował od samego początku. Wszystkie piosenki mają w sobie mały vibe z kina noir, co genialnie komponuje się z całą historią (prawdopodobnie Bava zmierzał w stronę tego gatunku dodając co jakiś czas komentarz narratora z offu). Jeżeli chodzi o montaż, to Mario Serandrei, również nie zawodzi, budując  napięcie i zwodząc co jakiś czas widza różnymi sztuczkami. Z aktorstwem natomiast jest zupełnie inna historia, bo choć wcielająca się w główną rolę Letícia Román sprawdza się w swojej roli zaskakująco nieźle, to towarzyszący jej John Saxon, przy całym szacunku, wypada kiepsko, operuje dwoma emocjami, a moment, w którym pojawia się na ekranie automatycznie rujnuje całe napięcie. Można odnieść wrażenie jakby grał tam za karę, bo choć twórcy na plakatach reklamujących film usilnie próbują nam wmówić, że jego postać jest ważna, to w konsekwencji nie wnosi do filmu nic, oprócz kiepskiego i momentami komicznego wątku miłosnego, który można spokojnie przewinąć.

W mojej ocenie „La ragazza che sapeva troppo” pomimo swoich wad dalej sprawdza się w roli lekkiego thrillera, będącego jednocześnie prekursorem jednego z moich ulubionych podgatunków kina eksploatacji. Jednak pomimo stworzenia nowego nurtu, nie można mu także odmówić bycia inspiracją dla takich twórców jak chociażby Michelangelo Antonioni, który w swoim „Powiększeniu” kieruje się podobnymi sztuczkami fabularnymi, jakimi już w 1963 roku posługiwał się Bava. Inna sprawa, że Antonioni zrobił to o wiele lepiej. Kontynuując jednak mój wywód, film Bavy dziś jest już zapomniany, a przynajmniej często pomijany w różnorakich rankingach, a szkoda, bo po tylu latach dalej świetnie sprawdza się w swojej roli. Fakt, jedni z was nie dostrzegą w nim nic, oprócz masy kliszy i tanich sztuczek, ale inni na pewno nie pożałują swojej decyzji  i może nawet zachwycą się początkami włoskiej eksploatacji.