piątek, 17 lipca 2020

The Town That Dreaded Sundown (1976)


Dzisiaj zajmiemy się kolejnym slasherem, który ostatnio wpadł w moje ręce. Będzie krwawo, zabawnie i kontrowersyjnie. Zapraszam do kolejnej recenzji zapomnianej już perełki kina klasy B!

„The Town That Dreaded Sundown”, bo o nim tu mowa, to zgrabne połączenie klasycznego slashera z filmem kryminalnym, który pojawił się na ekranach kin w 1976 roku i od razu wzbudził sporę kontrowersję. Dlaczego? Cóż, film Charlesa B. Pierce’a jest luźno oparty na tajemniczych zabójstwach dokonywanych przez tak zwanego „Phantom Killer”, który w 1946 roku terroryzował miasto Texarkana w stanie Texas. Powiedzieć, że rodziny ofiar były lekko niezadowolone z takiego sposobu żerowania wielkiej wytwórni na ich tragedii to jak nie powiedzieć nic. Oczywiście nie mogło się obyć bez kilku rozpraw i gorzkich słów skierowanych w stronę twórców. Tyle jeżeli chodzi o takie małe back story, czas napisać coś o filmie.

Akcja dzieła pana Price’a rozpoczyna się w 1946 roku w wspomnianej wyżej Texarkanie. Na wstępie film wita nas informacją, że wszystkie prezentowane wydarzenia zdarzyły się naprawdę, a dla dobra rodzin ofiar zdecydowano się na zmienienie ich imion i nazwisk. Po tym jakże ważnym wprowadzeniu od razu przechodzimy do głównej fabuły. Tajemniczy morderca zabija niczego nie spodziewające się pary, które pragną spędzić ze sobą upojną noc na tylnim siedzeniu samochodu. Do sprawy od razu zostaje przydzielony zastępca szeryfa Norman Ramsey (w tej roli Andrew Prine), który razem z Kapitanem J.D. Moralesem (Ben Johnson) próbują złapać zabójcę. Czy im się to uda, cóż o tym, mam nadzieję, przekonacie się już sami.



Jak już wcześniej wspomniałem za reżyserię tegoż dzieła odpowiedzialny był Charles B. Pierce, który dość nierówno sprawdził się w tej roli. Zacznijmy od tego, że sam pomysł miał niebywały potencjał na zrobienie z niego czegoś naprawdę niesamowitego i nie ukrywam,  film ma swoje momenty. Mamy starannie budowane napięcie, nieuchwytnego zabójcę, krwawe i brutalne sceny morderstw, ale jednocześnie to wszystko przeplatane jest nieudolnymi wstawkami komediowymi sprawiających, że momentami pytałem sam siebie czy przez przypadek nie włączyłem sobie przygód Żandarma z St. Tropez. Ogólnie strasznie wybijało mnie to z rytmu, raz dostawałem solidny i wciągający slashero-kryminał, a raz głupowatą komedyjkę z chłopem przebranym za babę. Na szczęście owych wstawek nie ma za dużo, więc szybko można o nich zapomnieć.

Na dużą pochwałę zasługują za to wszystkie sceny ataków „Phantoma”. Nie dość, że są świetnie nakręcone i nawet dziś potrafią przerazić (z resztą nic w tym dziwnego, gdyż sceny morderstw są odwzorowane prawie kropka w kropkę z tymi prawdziwymi) , to postać Killera jeszcze bardziej potęguje poczucie niepokoju i strachu, między innymi dzięki genialnej w swojej prostocie charakteryzacji. Swoją drogą już wiem skąd swoją inspiracje czerpali twórcy drugiej części „Piątku trzynastego” przy projektowaniu wyglądu Jasona. Scenografia również daję radę, naprawdę czuć klimat drugiej połowy lat 40. tych XX wieku. Jeżeli chodzi o warstwę audio, to muszę przyznać, że jest kompletnie nietrafiona, muzyka w wielu przypadkach kompletnie nie pasuje do danych sytuacji, a czasami wręcz przypomina jakieś generyczne utwory z kreskówek.



Podsumowując, czy warto? To zależy, pomimo tych wszystkich wad bawiłem się świetnie. Film ma niesamowity, wręcz hipnotyzujący klimat i choć dla niektórych może wydawać się przegadany w kilku miejscach to dla mnie był idealnie wyważony i z przyjemnością zobaczyłbym go jeszcze raz.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz