niedziela, 17 stycznia 2021

Martwa żyjąca dziewczyna (1982)


Nie zwalniamy tempa! Zostajemy w pięknym kraju pełnym wina i bagietek. Ostatnio pisałem wam o „Jeziorze zombich” z 1981 roku, które było tak złe, że przez lata Jean Rollin wstydził się jego wyreżyserowania. Fakt takiej niezaprzeczalnej porażki chyba w dużej mierze przyczynił się do tego, żeby rok później wypuścić  „La Morte vivanie”, bohatera dzisiejszej recenzji, znanej u nas jako „Martwa żyjąca dziewczyna”.

Mała mieścina we Francji. Kilku robotników chcąc pozbyć się radioaktywnych odpadów postanawia wrzucić je do jednej z okolicznych krypt. Po pozbyciu się problemu panowie decydują pobawić się w cmentarne hieny. Jednak toksyczne odpady ożywają leżącą tam dziewczynę, która zabija naszych bohaterów i  wyrusza w podróż do swojego rodzinnego domu. Od teraz będzie musiała pić krew niewinnych ludzi, aby przeżyć.

„La Morte vivanie”  to prawdopodobnie najbardziej autorskie dzieło Rollina, jakie do tej pory zobaczyłem i nawet mało sprawne oko jest w stanie wychwycić gigantyczne różnicę z chociażby nieszczęsnym „Jeziorem zombich”. Jednak nie oznacza to, że jest to film dobry. Niestety Rollin udowadnia, że choć reżyserem może i  rzeczywiście jest niezłym, to jako scenarzysta wypada tragicznie. Historia sama w sobie jest całkiem ciekawa. Oto dwójka szaleńczo w sobie zakochanych kobiet, które posuną się do wszystkiego żeby być razem. Przecież tu jest materiał na film o seryjnych morderczyniach. Rollin zamiast podsunąć kilka scen, gdzie kobiety zwabiają nieświadomych niebezpieczeństwa ludzi do swojego domu, daje nam niczego nie wnoszący wątek amerykańskiego fotografa i jego żony/dziewczyny. Problemem jest także to, że nie mamy dobrze nakreślonych bohaterów (jak się teraz nad tym zastanowić, jest to kolejna bolączka francuskiej eksploatacji). W sumie to nawet nie wiadomo kto tutaj jest protagonistą, a kto nie. Pomijam już dziury logiczne jak chociażby to, że dziewczyna szukając rodzinnego domu łazi po jakiś polach i jest to w pełni zrozumiały przeze mnie zabieg. Jedni powiedzą, że to metafora jakiejś duchowej podróży, no dobra, tylko jak już znajduje swoją villę okazuje się, że krypta, z której wyszła jest w piwnicy. Oprócz tego bohaterowie też mają jakieś dziwne motywacje. Na przykład wspomniana żona fotografa zaczyna szukać naszej tytułowej martwej dziewczyny, bo zrobiła jej przypadkowo zdjęcie, ale trzeba znaleźć tą konkretną dziewczynę i zaczyna swoje śledztwo, bo świetnie wyszła na fotce. Całość na szczęście ratuje oniryczny klimat, który pozwala wybaczyć niedociągnięcia i niweluje ilość łapania się za głowę w trakcie seansu. Jeżeli chodzi o gore, to powiem szczerze, że w końcu nie ma plam po ketchupie i musztardy na czołach . Dostajemy za to hektolitry czerwonej farby i zaskakująco dobre efekty, genialnie wpisujące się w wspomniany wyżej klimat.

Zdjęcia w wykonaniu Maxa Monteilleta wypadają zaskakująco dobrze. Podobały mi się sceny morderstw, które momentami potrafiły nawet we mnie wywołać odrobinę niepokoju. Szczególnie do gustu przypadł mi moment, w którym „martwa dziewczyna” zabija baraszkującą sobie w jej salonie parę. Sposób pokazania całej sceny jest banalnie prosty, ale sam efekt wypada naprawdę ciekawie. Duża w tym zasługa odpowiedzialnej za montaż Janette Kronegger, która również nieźle sprawuje się w swojej roli. Film jest płynnie posklejany i nie natknąłem się na żadne potknięcia. Swoją drogą, nie sądziłem, że kiedykolwiek będę uważał poprawny montaż za plus w jakimś filmie, ale twórczość francuskich reżyserów kina grozy zmusza mnie do takich kroków.

„Martwa żyjąca dziewczyna” to prawdopodobnie najlepszy film Jeana Rollina jaki zobaczyłem i prawdopodobnie zobaczę (chciałbym się mylić). Spotkałem się z opiniami, że jeżeli ktoś chce zacząć swoją przygodę z francuską eksploatacją, to powinien to zrobić właśnie od tego dzieła. Czy się z tym zgadzam? Cóż i tak i nie, bo choć rzeczywiście pod względem warsztatu, użytych efektów „Martwa żyjąca dziewczyna” rzeczywiście przewyższa inne dzieła Rollina czy Franco, to brak jej tej nieporadności, której pełno na przykład w takich „Winogronach śmierci” z 1978 roku. Ogólnie polecam obejrzeć wszystkim fanom gatunku oraz tym, którzy lubują się w gore i surrealistycznych klimatach. Reszta zapewne odbije się od niego jak oko kanibala z "Sexo Canibal" o podłogę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz