czwartek, 14 stycznia 2021

Jezioro zombich (1981)

 


Kiedy George A. Romero stworzył w 1968 roku swoją „Noc żywych trupów” chyba nie spodziewał się, że zrewolucjonizuje w ten sposób kino grozy i wprowadzi do popkultury postać umarlaka jaką znamy dziś. Oczywiście po gigantycznym sukcesie pojawiło się mnóstwo naśladowców, którzy chcieli uszczknąć sobie kawałek Romerowskiego ciasta. Powstawały co raz to różniejsze wariacje na temat żywych trupów. Oprócz klasycznych zombie, z grobów zaczęli wstawać templariusze w „Grobowcach ślepej śmierci”  Amando de Ossorio, czy chociażby naziści, łącząc elementy popularnego ówcześnie nazisploitation z klasycznym zombie movie. Dzisiaj skupie się na filmie, który nie tylko doprowadził NAZI-ZOMBIE, do granic absurdu, ale był tak zły, że sam Jean Rollin przez lata wstydził się jego wyreżyserowania. Mowa oczywiście o „Jeziorze Zombich” z 1981 roku.

Podczas II Wojny Światowej francuscy partyzanci zabijają w lesie oddział nazistów. Chcąc ukryć swoją zbrodnię, wrzucają ich ciała do lokalnego jeziora. Po kilku latach trupy ożywają. Szukając zemsty na swych oprawcach wychodzą z wody i terroryzują lokalną społeczność.

Reżyserami tego dzieła byli Jean Rollin i Julian de Laserna, który de facto tylko wykonywał rozkazy tego pierwszego. Szczerze to do ich pracy nie mogę się przyczepić, bo problem filmu nie leży głównie w złej reżyserii, a w kiepskim scenariuszu autorstwa Juliána Estebana i naszego ulubionego Jesúsa Franco. Nie dość, że fabuła jest podziurawiona jak szwajcarski ser, to momentami nie ma kompletnie żadnego sensu, bo jak wytłumaczyć chociażby to, że w filmie o nazistach-zombie dostajemy historie o poszukującym córki trupie? Pomijam już fakt, że dziewczyna na widok zombiaka w progu zamiast panikować i uciekać, wita go z uśmiechem. Tytułowe jezioro też ma jakieś magiczne właściwości, bo żołnierze po kilku latach pod wodą wyglądają jakby tyle co skończyli służbę i mieli jakieś problemy z żołądkiem. Wszyscy są zieloni, mają nienagannie wyprasowane garnitury i starannie ułożone fryzury. Szczerze, to gdyby nie wykonywali jakiś paralitycznych ruchów podczas wychodzenia z wody, to nawet nie pomyślałbym, że to żywe trupy, a jakaś grupa rekonstrukcyjna, która wpadła do jeziora z zielonym barwnikiem. Szukających gore świrów, czeka nie lada zawód, bo sceny morderstw, wyglądają jakby ofiary były wysmarowane ketchupem, a w pewnym momencie myślałem, że zombie „zacałowały” jednego gościa na śmierć. Oczywiście jak na francuskie kino grozy przystało, nie zabraknie gołych kobiet, które pierwsze co robią widząc jezioro pośrodku lasu to ściągają ciuchy i wskakują do niego na waleta. W miasteczku też nie brak ekshibicjonistek, które albo myją się w drewnianych baliach albo miziają się z farmerami po stodołach. Wracając jeszcze do naszego wątku nazisty-zombie rodem z taniego melodramatu, to muszę przyznać, że poziomem absurdu ratuje film, wyróżniając się na tle innych podobnych produkcji z tamtych lat. Nie mówię, że pozytywnie, bo historii o zakazanej miłości było w kinie wiele, ale zawsze coś!

Wizualnie film nie wygląda źle. Odpowiedzialny za zdjęcia Max Monteillet, wykonał swoją robotę z małą nawiązką, bo w „Jeziorze…” znajdziemy kilka solidnych ujęć. Bardzo podobały mi się sceny podwodne, chociaż widać, że były kręcone w basenie, a czasem można nawet zauważyć jego ściany, ale sposób nagrania przypominał mi trochę walkę z rekinem z „Zombi 2” Fulciego.  Oprócz tego w pamięć zapadło mi także ciekawe ujęcie zombiaka przemierzającego pole kukurydzy. Szkoda, że nie pociągnął dalej tej stylistyki, ale najwidoczniej za długo nie było na ekranie gołej pani, więc skończyło się szybciej, jak się zaczęło. Montażu nie mogę zaliczyć do najlepszych. Często można dostrzec liczne, nieudolne cięcia. Ktoś się za kimś pojawia, nagle znika, po prostu masakra, chyba że taki był zamysł i nazi-zombie mają moc teleportacji, wtedy zwracam honor.

Aktorsko wyróżnia się jedynie Howard Vernon. Ulubieniec francuskich reżyserów kina grozy i nie można im się dziwić, bo facet wygląda jakby przed chwilą zakopał zwłoki żony w lesie.  Tym razem jednak dostał rolę burmistrza, który uczestniczył w masakrze niemieckich żołnierzy, a teraz próbuje uratować miasto przed tuzinem umarlaków. Chociaż i tutaj udało mu się zaliczyć kilka dziwacznych momentów, szczególnie gdy przekonuje małą dziewczynkę do zabójstwa swojego ojca. Poza nim w małej roli policjanta pojawia się także sam Jean Rollin, który niestety szybko znika z ekranu.

Podsumowując, „Jezioro zombich” pokazuje wszystkie problemy, jakie mam z francuskim kinem eksploatacji. Od kiepskiego scenariusza, przez żenująco słabą charakteryzacje (w zasadzie to jej brak), po wszechobecną goliznę. Nie zrozumcie mnie źle, nie czuje się zgorszony nagim ciałem, ale można to zrobić o wiele lepiej niż bezczelnie szczuć cycem co pięć minut. Rozumiem realia, ale Włosi jakoś potrafili robić horrory erotyczne z wyczuciem i stylem. Jednak oprócz minusów, dzieło pana Rollina pokazuje również to, za co ludzie cenią francuskie horrory - absurdalnie głupią, wręcz groteskową  fabułę, która oprócz walorów czysto rozrywkowych nie ma sobą nic innego do zaoferowania. Szczerze powiedziawszy właśnie ten element rozrywkowy jest jego największym plusem, bo rzeczywiście pomimo licznych wad, dalej sprawia ogromną frajdę podczas oglądania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz