Myślałem, że obejrzałem w swoim życiu dużo złych filmów. Wtedy poznałem twórczość pana Jesúsa Franco, który udowodnił mi, że nie widziałem jeszcze nic! Dziś zajmę się filmem „Sexo canibal”, czyli produkcją, która chciała pokazać Włochom, kto robi najlepsze kino kanibalistyczne na starym kontynencie. No i pokazali, tylko chyba nie tak jak to sobie zaplanowali…
Akcja filmu przenosi nas, gdzieś do Hiszpanii, w sumie to
nawet nie wiem gdzie jesteśmy, ale szczerze mówiąc równie dobrze moglibyśmy być
w Kołobrzegu, nic by to nie zmieniło. Poznajemy naszą główną bohaterkę Laurę
Crawford – młodą, rozchwytywaną (na razie tylko w przenośni), modelkę, która
pręży na plaży swoje ciało, przy okazji uciekając przed małpą. Po kilku
minutach na ekranie dziewczyna zostaje porwana dla okupu i przewieziona w serce
dżungli. Od tej pory będzie musiała walczyć o życie, nie tylko z porywaczami,
ale także z przemierzającym lasy kanibalem.
Jak sami widzicie film można streścić w kilku zdaniach, bo
oprócz tego co wam napisałem nie dowiecie się z niego absolutnie nic. Powiem
wam więcej, tutaj praktycznie nie ma dialogów, zamiast nich są jakieś dziwne
pojękiwania, bekania i ogólnie jakieś chore odgłosy, które skutecznie
dezorientują widza, wraz z wszechobecną golizną, gwałtami oraz licznymi
zbliżeniami na waginy. Jednak Franco na tym nie poprzestaje, bo oprócz efektów
audiowizualnych dochodzi fatalny scenariusz. Na przykład nasz dzielny reżyser
na przywódcę dzikiego plemienia w sercu dżungli wybiera mnicha z Shaolin,
pomijam już fakt, że wszyscy wyglądają tak, jakby piętnaście minut wcześniej
wyszli od fryzjera, a szamanka nosi tipsy. Jednak w tym szaleństwie jest
metoda, bo gdy tak siedziałem przed ekranem mojego laptopa i zastanawiałem się
czy widziałem w swoim życiu coś gorszego od tego gniota to, ku mojemu
zdziwieniu nie mogłem oderwać od niego oczu. Łapałem się na tym, że zamiast
wyłączyć film i poszukać sobie czegoś lepszego, oglądałem i starałem się
znaleźć coś jeszcze bardziej absurdalnego od tego co przed chwilą zobaczyłem. Wtedy
na ekran wkroczył on, tytułowy kanibal-golas z piłeczkami ping-pongowymi
zamiast oczu. Moja szczęka opadła na ziemie z wrażenia, podobnie jak oczy kanibala
podczas jego ataków. Jeszcze nigdy nie widziałem, czegoś tak głupiego i
pokracznego, a jednocześnie tak cholernie śmiesznego. Uwierzcie mi, warto się
przemęczyć przez te kilkanaście minut, żeby zobaczyć go w pełnej okazałości, a
potem jest już tylko lepiej.
Audiowizualnie, jak już wcześniej wspomniałem, dzieło pana Franco wypada tragicznie. Zdjęcia w pewnych momentach wyglądają tak, jakby Juan Soler (operator tego cuda) po prostu zagapił się na gołe aktorki, olał całkowicie fabułę i robił zbliżenia na ich tyłki. Szczerze, to w sumie nawet bym się nie zdziwił jakby tak faktycznie było. Montaż w wykonaniu Nicole Guettard i Federico Vich to jakaś kpina. Podejrzewam, że nawet ja, mówię to z pełną odpowiedzialnością, potrafiłbym zrobić to lepiej. Film jest koszmarnie pocięty i zmontowany, tak źle, że to po prostu trzeba zobaczyć, żeby uwierzyć. Muzyka, za którą odpowiadał Franco, gra sobie w tle, ale szczerze to przez te wszystkie jęczenia długo jej się nie nasłuchałem.
Podsumowując, Jesús Franco tym dziełem ostatecznie uświadomił mnie w przekonaniu, że jest on jednym z najlepszych-najgorszych reżyserów w historii. Co ciekawe, „Sexo canibal” nie był jego ostatnim słowem w tym fascynującym podgatunku, bo jeszcze w tym samym roku nakręcił kolejny film o kanibalach, o niezwykle oryginalnym tytule - „Mondo cannibale”, jednak nie wiem czy cokolwiek będzie w stanie przebić to co tutaj zobaczyłem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz