Seria „Phantasm” Dona Coscarelliego, błędnie przetłumaczona na język polski jako „Mordercze kuleczki”, na przestrzeni lat zdążyła zgromadzić sobie rzeszę wiernych fanów. Dzisiaj chciałbym się skupić na części, od której to wszystko się zaczęło i sprawdzić czy ten czterdziesto jedno letni klasyk zdał próbę czasu.
Fabuła filmu pana Coscarelliego jest w zasadzie bardzo prosta, opowiada ona bowiem o dwójce barci – trzynastoletnim Mike’u i jego starszym barcie Jodym. Obaj mieszkają w małej wiosce, gdzie dochodzi do tajemniczej śmierci ich przyjaciela Tommy’ego. Po pogrzebie młodszy brat zauważa dziwne zachowanie grabarza, którego postanawia śledzić…
Szczerze powiedziawszy to jeden z najciekawszych filmów jakie ostatnio udało mi się zobaczyć. Pan Coscarelli pod pretekstem prostej jak but fabuły o grabarzu ożywiającym zwłoki przedstawia nam opowieść o dojrzewaniu i radzeniu sobie ze stratą ukochanej osoby, a wszystko to zrobione w konwencji koszmaru na jawie, który hipnotyzuje widza i nie pozwala mu oderwać od siebie oczu. „Phantasm” w tym celu czerpie garściami z włoskiego kina grozy inspirując się takimi dziełami jak chociażby „Suspiria” (reż. Dario Argento), dając nam piękne scenerie, syntezatorową muzykę i cholernie ciężki klimat. Reżyser zabiera nas w koszmarną, niepozbawioną kilku poważnych błędów logicznych, przygodę, która nie tylko zachwyca swoją stylistyką, ale także zmusza do interpretacji tego co właściwie zobaczyliśmy. Don Coscarelli stworzył dzieło kompletne, ocierające się miejscami o miano wybitnego.
Audiowizualnie „Phantasm” nie ma sobie nic do zarzucenia. Muzyka autorstwa Malcolma Seagrave i Freda Myrowa może stawać w szranki z zespołem Goblin, a nawet z moim ulubionym Fabio Frizzim. Soundtrack to po prostu mistrzostwo świata, jeśli chodzi o muzykę filmową. Kawałki potęgują psychodeliczny klimat, jeszcze bardziej nakręcając widza. Co do scenografii, to również nie mam się do czego przyczepić. Zimne marmurowe korytarze, upiorny dom pogrzebowy, a także śnieżnobiałe pokoje z ciałami, w połączeniu z pomysłowymi efektami specjalnymi, litrami czerwonej farby i świetną pracą kamery dają nam niesamowite horrorowe przeżycie.
Aktorsko film również czerpie z włoskiego kina grozy, tak więc nie spodziewajcie się wybitnych wystąpień, no może oprócz jednego. Angus Scrimm, bo o nim mowa, za sprawą swojej budowy i przerażającego wyglądu bardzo dobrze sprawdza się w swojej roli. Jego postać potrafi przerazić widza i doskonale wpisuje się w cały koncept filmu. Scrimm po prostu wygląda jakby żywcem wyrwany z innego świata (;D). Co do dwójki głównych bohaterów, to jest kiepsko, bo choć A. Michael Baldwin w roli Mike, ma swoje momenty i nawet można go polubić, to czasami za sprawą swojej mimiki, a w zasadzie jej braku potrafi położyć nawet najbardziej klimatyczną scenę. Jeżeli chodzi o Jody’ego, a w zasadzie odgrywającego go Billa Thornbury’ego, to zdecydowanie jest on najsłabszym ogniwem w całym filmie. Wszystko gra ze swoją drewnianą miną (ni to uśmiech, ni przerażenie) i w zasadzie nie wnosi nic oprócz ciągłej frustracji na jego postać.
Podsumowując, „Phantasm” znałem, ale nigdy nie miałem czasu go zobaczyć, dziś naprawiłem ten błąd i nie żałuję. Film pana Coscarelliego to kawał solidnego, trzymającego w napięciu kina grozy, które powinien zobaczyć każdy fan gatunku, a jeżeli już go kiedyś widziałeś, to może najwyższy czas odświeżyć to cudo?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz