Mamy w Polsce dobrą komedie z Karolakiem! Nie sądziłem, że kiedyś napiszę to zdanie na poważnie, ale jednak. „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją” trafił na Netflixa wczoraj, a ja dalej nie potrafię wyjść z zachwytu nad kunsztem Pana Jana Belcla, który w moich oczach jawi się teraz jako reżyserskie "objawienie" tego roku. Zacznijmy jednak od początku.
Jest pierwszy stycznia. Przed pokaźną Villą stoi kilka radiowozów, a z środka na noszach wynoszona jest majacząca dziewczyna. Aspirant Grzegorz (Michał Meyer), wraz z Inspektorem Kwaśniewskim (Adam Woronowicz) badają dom, w którym doszło do zbrodni. Krew jest wszędzie, a wnętrzności walają się po podłodze. W kolejnych pokojach odnajdywane są ciała nastolatków. Nagle wjeżdża wesołe intro i przenosimy się dzień wcześniej, żeby na własne oczy zobaczyć jak do tego wszystkiego doszło.
Jan Belcl zaczyna swoje dzieło od, jak mawiał sam Alfred Hitchcock, trzęsienia ziemi, tylko po to by z każdą minutą jeszcze bardziej budować napięcie i zbliżać widza do nieuchronnego, tragicznego w skutkach końca zabawy sylwestrowej. Ogólnie nie jestem fanem tego zabiegu, w którym ktoś opowiada mi film „od końca", ale tutaj sprawdza się to wyjątkowo dobrze. Wiemy, że wszystkich czeka tragiczny finał, ale mimo to cały czas zastanawiamy się w jaki sposób do tego wszystkiego doszło. Po kolei poznajemy naszych wesołych bohaterów, z których każdy jest sztampowy do bólu. Jeśli w swoim życiu oglądaliście jakąkolwiek kloaczną komedie zza wielkiej wody możecie domyślić się z jakimi postaciami mamy do czynienia. Tak więc nie zabraknie nam tutaj: hipiski, narkomana, wyluzowanego rapera, dwójki przyjaciół udających giga ruchaczy, rozwiązłych dziewczyn, a także grzecznego chłopaka i jego dziewczyny. Belcl wyśmiewa amerykańskie komedie dla nastolatków w swój własny, pokręcony sposób. Łączy głupkowatą komedyjkę z thrillerem, tworząc pastisz idealny, czerpiąc przy tym z twórczości Tarantino.
Aktorsko film wypada dobrze. Na duże pochwały zasługuje Mateusz Więcławek. Udało mu się wykreować postać sympatycznego narkomana. Oprócz niego na ekranie pojawia się także Adam Bobik, który w końcu może pokazać swój aktorski kunszt. Powiem szczerze jego pechowy dostawca pizzy z głosem Karolaka, wydobywającym się z walkie talkie, to istne mistrzostwo świata i nawet dla niego polecam obejrzeć ten film. Co do reszty, to nie mam im nic do zarzucenia. Każdy z aktorów ma swoje momenty, co prawda krótkie, ale ma.
„Wszyscy moi przyjaciele nie żyją” wypada na tle innych polskich produkcji bardzo dobrze, widać masę nawiązań zarówno do różnych filmów, popkultury, a także sztuki (w zasadzie może jeden żart, ale niech już będzie). Belcl bawi się konwencją i widać, że to go cieszy. Jednak nie obyło się bez kilku potknięć, a w zasadzie jednego - zakończenia, które kompletnie zniszczyło mi frajdę płynącą z filmu i aż niedowierzam, że po półtorej godzinie solidnego kina reżyser nagle zdecydował się na taki krok. Podejrzewam, że po prostu nie pozwolono mu zostawić (najmniej ciekawego) wątku bez rozwiązania, no bo jak to tak bez happy endu. Oprócz tego bawiłem się świetnie, chociaż rzeczywiście to film przeznaczony do oglądania z kimś, po kilku piwkach, aniżeli samemu. Szczerze polecam, bo to co się uśmiałem to moje, tylko może odpuście sobie ostatnie pięć minut, hm?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz