niedziela, 17 stycznia 2021

Martwa żyjąca dziewczyna (1982)


Nie zwalniamy tempa! Zostajemy w pięknym kraju pełnym wina i bagietek. Ostatnio pisałem wam o „Jeziorze zombich” z 1981 roku, które było tak złe, że przez lata Jean Rollin wstydził się jego wyreżyserowania. Fakt takiej niezaprzeczalnej porażki chyba w dużej mierze przyczynił się do tego, żeby rok później wypuścić  „La Morte vivanie”, bohatera dzisiejszej recenzji, znanej u nas jako „Martwa żyjąca dziewczyna”.

Mała mieścina we Francji. Kilku robotników chcąc pozbyć się radioaktywnych odpadów postanawia wrzucić je do jednej z okolicznych krypt. Po pozbyciu się problemu panowie decydują pobawić się w cmentarne hieny. Jednak toksyczne odpady ożywają leżącą tam dziewczynę, która zabija naszych bohaterów i  wyrusza w podróż do swojego rodzinnego domu. Od teraz będzie musiała pić krew niewinnych ludzi, aby przeżyć.

„La Morte vivanie”  to prawdopodobnie najbardziej autorskie dzieło Rollina, jakie do tej pory zobaczyłem i nawet mało sprawne oko jest w stanie wychwycić gigantyczne różnicę z chociażby nieszczęsnym „Jeziorem zombich”. Jednak nie oznacza to, że jest to film dobry. Niestety Rollin udowadnia, że choć reżyserem może i  rzeczywiście jest niezłym, to jako scenarzysta wypada tragicznie. Historia sama w sobie jest całkiem ciekawa. Oto dwójka szaleńczo w sobie zakochanych kobiet, które posuną się do wszystkiego żeby być razem. Przecież tu jest materiał na film o seryjnych morderczyniach. Rollin zamiast podsunąć kilka scen, gdzie kobiety zwabiają nieświadomych niebezpieczeństwa ludzi do swojego domu, daje nam niczego nie wnoszący wątek amerykańskiego fotografa i jego żony/dziewczyny. Problemem jest także to, że nie mamy dobrze nakreślonych bohaterów (jak się teraz nad tym zastanowić, jest to kolejna bolączka francuskiej eksploatacji). W sumie to nawet nie wiadomo kto tutaj jest protagonistą, a kto nie. Pomijam już dziury logiczne jak chociażby to, że dziewczyna szukając rodzinnego domu łazi po jakiś polach i jest to w pełni zrozumiały przeze mnie zabieg. Jedni powiedzą, że to metafora jakiejś duchowej podróży, no dobra, tylko jak już znajduje swoją villę okazuje się, że krypta, z której wyszła jest w piwnicy. Oprócz tego bohaterowie też mają jakieś dziwne motywacje. Na przykład wspomniana żona fotografa zaczyna szukać naszej tytułowej martwej dziewczyny, bo zrobiła jej przypadkowo zdjęcie, ale trzeba znaleźć tą konkretną dziewczynę i zaczyna swoje śledztwo, bo świetnie wyszła na fotce. Całość na szczęście ratuje oniryczny klimat, który pozwala wybaczyć niedociągnięcia i niweluje ilość łapania się za głowę w trakcie seansu. Jeżeli chodzi o gore, to powiem szczerze, że w końcu nie ma plam po ketchupie i musztardy na czołach . Dostajemy za to hektolitry czerwonej farby i zaskakująco dobre efekty, genialnie wpisujące się w wspomniany wyżej klimat.

Zdjęcia w wykonaniu Maxa Monteilleta wypadają zaskakująco dobrze. Podobały mi się sceny morderstw, które momentami potrafiły nawet we mnie wywołać odrobinę niepokoju. Szczególnie do gustu przypadł mi moment, w którym „martwa dziewczyna” zabija baraszkującą sobie w jej salonie parę. Sposób pokazania całej sceny jest banalnie prosty, ale sam efekt wypada naprawdę ciekawie. Duża w tym zasługa odpowiedzialnej za montaż Janette Kronegger, która również nieźle sprawuje się w swojej roli. Film jest płynnie posklejany i nie natknąłem się na żadne potknięcia. Swoją drogą, nie sądziłem, że kiedykolwiek będę uważał poprawny montaż za plus w jakimś filmie, ale twórczość francuskich reżyserów kina grozy zmusza mnie do takich kroków.

„Martwa żyjąca dziewczyna” to prawdopodobnie najlepszy film Jeana Rollina jaki zobaczyłem i prawdopodobnie zobaczę (chciałbym się mylić). Spotkałem się z opiniami, że jeżeli ktoś chce zacząć swoją przygodę z francuską eksploatacją, to powinien to zrobić właśnie od tego dzieła. Czy się z tym zgadzam? Cóż i tak i nie, bo choć rzeczywiście pod względem warsztatu, użytych efektów „Martwa żyjąca dziewczyna” rzeczywiście przewyższa inne dzieła Rollina czy Franco, to brak jej tej nieporadności, której pełno na przykład w takich „Winogronach śmierci” z 1978 roku. Ogólnie polecam obejrzeć wszystkim fanom gatunku oraz tym, którzy lubują się w gore i surrealistycznych klimatach. Reszta zapewne odbije się od niego jak oko kanibala z "Sexo Canibal" o podłogę.

czwartek, 14 stycznia 2021

Jezioro zombich (1981)

 


Kiedy George A. Romero stworzył w 1968 roku swoją „Noc żywych trupów” chyba nie spodziewał się, że zrewolucjonizuje w ten sposób kino grozy i wprowadzi do popkultury postać umarlaka jaką znamy dziś. Oczywiście po gigantycznym sukcesie pojawiło się mnóstwo naśladowców, którzy chcieli uszczknąć sobie kawałek Romerowskiego ciasta. Powstawały co raz to różniejsze wariacje na temat żywych trupów. Oprócz klasycznych zombie, z grobów zaczęli wstawać templariusze w „Grobowcach ślepej śmierci”  Amando de Ossorio, czy chociażby naziści, łącząc elementy popularnego ówcześnie nazisploitation z klasycznym zombie movie. Dzisiaj skupie się na filmie, który nie tylko doprowadził NAZI-ZOMBIE, do granic absurdu, ale był tak zły, że sam Jean Rollin przez lata wstydził się jego wyreżyserowania. Mowa oczywiście o „Jeziorze Zombich” z 1981 roku.

Podczas II Wojny Światowej francuscy partyzanci zabijają w lesie oddział nazistów. Chcąc ukryć swoją zbrodnię, wrzucają ich ciała do lokalnego jeziora. Po kilku latach trupy ożywają. Szukając zemsty na swych oprawcach wychodzą z wody i terroryzują lokalną społeczność.

Reżyserami tego dzieła byli Jean Rollin i Julian de Laserna, który de facto tylko wykonywał rozkazy tego pierwszego. Szczerze to do ich pracy nie mogę się przyczepić, bo problem filmu nie leży głównie w złej reżyserii, a w kiepskim scenariuszu autorstwa Juliána Estebana i naszego ulubionego Jesúsa Franco. Nie dość, że fabuła jest podziurawiona jak szwajcarski ser, to momentami nie ma kompletnie żadnego sensu, bo jak wytłumaczyć chociażby to, że w filmie o nazistach-zombie dostajemy historie o poszukującym córki trupie? Pomijam już fakt, że dziewczyna na widok zombiaka w progu zamiast panikować i uciekać, wita go z uśmiechem. Tytułowe jezioro też ma jakieś magiczne właściwości, bo żołnierze po kilku latach pod wodą wyglądają jakby tyle co skończyli służbę i mieli jakieś problemy z żołądkiem. Wszyscy są zieloni, mają nienagannie wyprasowane garnitury i starannie ułożone fryzury. Szczerze, to gdyby nie wykonywali jakiś paralitycznych ruchów podczas wychodzenia z wody, to nawet nie pomyślałbym, że to żywe trupy, a jakaś grupa rekonstrukcyjna, która wpadła do jeziora z zielonym barwnikiem. Szukających gore świrów, czeka nie lada zawód, bo sceny morderstw, wyglądają jakby ofiary były wysmarowane ketchupem, a w pewnym momencie myślałem, że zombie „zacałowały” jednego gościa na śmierć. Oczywiście jak na francuskie kino grozy przystało, nie zabraknie gołych kobiet, które pierwsze co robią widząc jezioro pośrodku lasu to ściągają ciuchy i wskakują do niego na waleta. W miasteczku też nie brak ekshibicjonistek, które albo myją się w drewnianych baliach albo miziają się z farmerami po stodołach. Wracając jeszcze do naszego wątku nazisty-zombie rodem z taniego melodramatu, to muszę przyznać, że poziomem absurdu ratuje film, wyróżniając się na tle innych podobnych produkcji z tamtych lat. Nie mówię, że pozytywnie, bo historii o zakazanej miłości było w kinie wiele, ale zawsze coś!

Wizualnie film nie wygląda źle. Odpowiedzialny za zdjęcia Max Monteillet, wykonał swoją robotę z małą nawiązką, bo w „Jeziorze…” znajdziemy kilka solidnych ujęć. Bardzo podobały mi się sceny podwodne, chociaż widać, że były kręcone w basenie, a czasem można nawet zauważyć jego ściany, ale sposób nagrania przypominał mi trochę walkę z rekinem z „Zombi 2” Fulciego.  Oprócz tego w pamięć zapadło mi także ciekawe ujęcie zombiaka przemierzającego pole kukurydzy. Szkoda, że nie pociągnął dalej tej stylistyki, ale najwidoczniej za długo nie było na ekranie gołej pani, więc skończyło się szybciej, jak się zaczęło. Montażu nie mogę zaliczyć do najlepszych. Często można dostrzec liczne, nieudolne cięcia. Ktoś się za kimś pojawia, nagle znika, po prostu masakra, chyba że taki był zamysł i nazi-zombie mają moc teleportacji, wtedy zwracam honor.

Aktorsko wyróżnia się jedynie Howard Vernon. Ulubieniec francuskich reżyserów kina grozy i nie można im się dziwić, bo facet wygląda jakby przed chwilą zakopał zwłoki żony w lesie.  Tym razem jednak dostał rolę burmistrza, który uczestniczył w masakrze niemieckich żołnierzy, a teraz próbuje uratować miasto przed tuzinem umarlaków. Chociaż i tutaj udało mu się zaliczyć kilka dziwacznych momentów, szczególnie gdy przekonuje małą dziewczynkę do zabójstwa swojego ojca. Poza nim w małej roli policjanta pojawia się także sam Jean Rollin, który niestety szybko znika z ekranu.

Podsumowując, „Jezioro zombich” pokazuje wszystkie problemy, jakie mam z francuskim kinem eksploatacji. Od kiepskiego scenariusza, przez żenująco słabą charakteryzacje (w zasadzie to jej brak), po wszechobecną goliznę. Nie zrozumcie mnie źle, nie czuje się zgorszony nagim ciałem, ale można to zrobić o wiele lepiej niż bezczelnie szczuć cycem co pięć minut. Rozumiem realia, ale Włosi jakoś potrafili robić horrory erotyczne z wyczuciem i stylem. Jednak oprócz minusów, dzieło pana Rollina pokazuje również to, za co ludzie cenią francuskie horrory - absurdalnie głupią, wręcz groteskową  fabułę, która oprócz walorów czysto rozrywkowych nie ma sobą nic innego do zaoferowania. Szczerze powiedziawszy właśnie ten element rozrywkowy jest jego największym plusem, bo rzeczywiście pomimo licznych wad, dalej sprawia ogromną frajdę podczas oglądania.

wtorek, 12 stycznia 2021

Sexo caníbal (1980)

 


Myślałem, że obejrzałem w swoim życiu dużo złych filmów. Wtedy poznałem twórczość pana Jesúsa Franco, który udowodnił mi, że nie widziałem jeszcze nic! Dziś zajmę się filmem „Sexo canibal”, czyli produkcją, która chciała pokazać Włochom, kto robi najlepsze kino kanibalistyczne na starym kontynencie. No i pokazali, tylko chyba nie tak jak to sobie zaplanowali…

Akcja filmu przenosi nas, gdzieś do Hiszpanii, w sumie to nawet nie wiem gdzie jesteśmy, ale szczerze mówiąc równie dobrze moglibyśmy być w Kołobrzegu, nic by to nie zmieniło. Poznajemy naszą główną bohaterkę Laurę Crawford – młodą, rozchwytywaną (na razie tylko w przenośni), modelkę, która pręży na plaży swoje ciało, przy okazji uciekając przed małpą. Po kilku minutach na ekranie dziewczyna zostaje porwana dla okupu i przewieziona w serce dżungli. Od tej pory będzie musiała walczyć o życie, nie tylko z porywaczami, ale także z przemierzającym lasy kanibalem.

Jak sami widzicie film można streścić w kilku zdaniach, bo oprócz tego co wam napisałem nie dowiecie się z niego absolutnie nic. Powiem wam więcej, tutaj praktycznie nie ma dialogów, zamiast nich są jakieś dziwne pojękiwania, bekania i ogólnie jakieś chore odgłosy, które skutecznie dezorientują widza, wraz z wszechobecną golizną, gwałtami oraz licznymi zbliżeniami na waginy. Jednak Franco na tym nie poprzestaje, bo oprócz efektów audiowizualnych dochodzi fatalny scenariusz. Na przykład nasz dzielny reżyser na przywódcę dzikiego plemienia w sercu dżungli wybiera mnicha z Shaolin, pomijam już fakt, że wszyscy wyglądają tak, jakby piętnaście minut wcześniej wyszli od fryzjera, a szamanka nosi tipsy. Jednak w tym szaleństwie jest metoda, bo gdy tak siedziałem przed ekranem mojego laptopa i zastanawiałem się czy widziałem w swoim życiu coś gorszego od tego gniota to, ku mojemu zdziwieniu nie mogłem oderwać od niego oczu. Łapałem się na tym, że zamiast wyłączyć film i poszukać sobie czegoś lepszego, oglądałem i starałem się znaleźć coś jeszcze bardziej absurdalnego od tego co przed chwilą zobaczyłem. Wtedy na ekran wkroczył on, tytułowy kanibal-golas z piłeczkami ping-pongowymi zamiast oczu. Moja szczęka opadła na ziemie z wrażenia, podobnie jak oczy kanibala podczas jego ataków. Jeszcze nigdy nie widziałem, czegoś tak głupiego i pokracznego, a jednocześnie tak cholernie śmiesznego. Uwierzcie mi, warto się przemęczyć przez te kilkanaście minut, żeby zobaczyć go w pełnej okazałości, a potem jest już tylko lepiej.

Audiowizualnie, jak już wcześniej wspomniałem, dzieło pana Franco wypada tragicznie. Zdjęcia w pewnych momentach wyglądają tak, jakby Juan Soler (operator tego cuda) po prostu zagapił się na gołe aktorki, olał całkowicie fabułę i robił zbliżenia na ich tyłki. Szczerze, to w sumie nawet bym się nie zdziwił jakby tak faktycznie było. Montaż w wykonaniu Nicole Guettard i Federico Vich to jakaś kpina. Podejrzewam, że nawet ja, mówię to z pełną odpowiedzialnością, potrafiłbym zrobić to lepiej. Film jest koszmarnie pocięty i zmontowany, tak źle, że to po prostu trzeba zobaczyć, żeby uwierzyć. Muzyka, za którą odpowiadał Franco, gra sobie w tle, ale szczerze to przez te wszystkie jęczenia długo jej się nie nasłuchałem.

Podsumowując, Jesús Franco tym dziełem ostatecznie uświadomił mnie w przekonaniu, że jest on jednym z najlepszych-najgorszych reżyserów w historii. Co ciekawe, „Sexo canibal” nie był jego ostatnim słowem w tym fascynującym podgatunku, bo jeszcze w tym samym roku nakręcił kolejny film o kanibalach, o niezwykle oryginalnym tytule - „Mondo cannibale”, jednak nie wiem czy cokolwiek będzie w stanie przebić to co tutaj zobaczyłem.

niedziela, 3 stycznia 2021

Mordercze kuleczki (1979)

 


Seria „Phantasm” Dona Coscarelliego, błędnie przetłumaczona na język polski jako „Mordercze kuleczki”, na przestrzeni lat zdążyła zgromadzić sobie rzeszę wiernych fanów.  Dzisiaj chciałbym się skupić na części, od której to wszystko się zaczęło i sprawdzić czy ten czterdziesto jedno letni klasyk zdał próbę czasu.

Fabuła filmu pana Coscarelliego jest w zasadzie bardzo prosta, opowiada ona bowiem o dwójce barci – trzynastoletnim Mike’u i jego starszym barcie Jodym. Obaj mieszkają w małej wiosce, gdzie dochodzi do tajemniczej śmierci ich przyjaciela Tommy’ego. Po pogrzebie młodszy brat zauważa dziwne zachowanie grabarza, którego postanawia śledzić…


Szczerze powiedziawszy to jeden z najciekawszych filmów jakie ostatnio udało mi się zobaczyć. Pan Coscarelli pod pretekstem prostej jak but fabuły o grabarzu ożywiającym zwłoki przedstawia nam opowieść o dojrzewaniu i radzeniu sobie ze stratą ukochanej osoby, a wszystko to zrobione w konwencji koszmaru na jawie, który hipnotyzuje widza i nie pozwala mu oderwać od siebie oczu. „Phantasm” w tym celu czerpie garściami z włoskiego kina grozy inspirując się takimi dziełami jak chociażby „Suspiria” (reż. Dario Argento), dając nam piękne scenerie, syntezatorową muzykę i cholernie ciężki klimat. Reżyser zabiera nas w koszmarną, niepozbawioną kilku poważnych błędów logicznych, przygodę, która nie tylko zachwyca swoją stylistyką, ale także zmusza do interpretacji tego co właściwie zobaczyliśmy. Don Coscarelli stworzył dzieło kompletne, ocierające się miejscami o miano wybitnego.

Audiowizualnie „Phantasm” nie ma sobie nic do zarzucenia. Muzyka autorstwa Malcolma Seagrave i Freda Myrowa może stawać w szranki z zespołem Goblin, a nawet z moim ulubionym Fabio Frizzim. Soundtrack to po prostu mistrzostwo świata, jeśli chodzi o muzykę filmową. Kawałki potęgują psychodeliczny klimat, jeszcze bardziej nakręcając widza. Co do scenografii, to również nie mam się do czego przyczepić. Zimne marmurowe korytarze, upiorny dom pogrzebowy, a także śnieżnobiałe pokoje z ciałami, w połączeniu z pomysłowymi efektami specjalnymi, litrami czerwonej farby i świetną pracą kamery dają nam niesamowite horrorowe przeżycie.


Aktorsko film również czerpie z włoskiego kina grozy, tak więc nie spodziewajcie się wybitnych wystąpień, no może oprócz jednego. Angus Scrimm, bo o nim mowa, za sprawą swojej budowy i przerażającego wyglądu bardzo dobrze sprawdza się w swojej roli. Jego postać potrafi przerazić widza i doskonale wpisuje się w cały koncept filmu. Scrimm po prostu wygląda jakby żywcem wyrwany z innego świata (;D). Co do dwójki głównych bohaterów, to jest kiepsko, bo choć A. Michael Baldwin w roli Mike, ma swoje momenty i nawet można go polubić, to czasami za sprawą swojej mimiki, a w zasadzie jej braku potrafi położyć nawet najbardziej klimatyczną scenę. Jeżeli chodzi o Jody’ego, a w zasadzie odgrywającego go Billa Thornbury’ego, to zdecydowanie jest on najsłabszym ogniwem w całym filmie. Wszystko gra ze swoją drewnianą miną (ni to uśmiech, ni przerażenie) i w zasadzie nie wnosi nic oprócz ciągłej frustracji na jego postać.

Podsumowując, „Phantasm” znałem, ale nigdy nie miałem czasu go zobaczyć, dziś naprawiłem ten błąd i nie żałuję. Film pana Coscarelliego to kawał solidnego, trzymającego w napięciu kina grozy, które powinien zobaczyć każdy fan gatunku, a jeżeli już go kiedyś widziałeś, to może najwyższy czas odświeżyć to cudo?

środa, 30 grudnia 2020

Wszyscy moi przyjaciele nie żyją (2020)

 


Mamy w Polsce dobrą komedie z Karolakiem! Nie sądziłem, że kiedyś napiszę to zdanie na poważnie, ale jednak. „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją” trafił na Netflixa wczoraj, a ja dalej nie potrafię wyjść z zachwytu nad kunsztem Pana Jana Belcla, który w moich oczach jawi się teraz jako reżyserskie "objawienie" tego roku. Zacznijmy jednak od początku.

Jest pierwszy stycznia. Przed pokaźną Villą stoi kilka radiowozów, a z środka na noszach wynoszona jest majacząca dziewczyna. Aspirant Grzegorz (Michał Meyer), wraz z Inspektorem Kwaśniewskim (Adam Woronowicz) badają dom, w którym doszło do zbrodni. Krew jest wszędzie, a wnętrzności walają się po podłodze. W kolejnych pokojach odnajdywane są ciała nastolatków. Nagle wjeżdża wesołe intro i przenosimy się dzień wcześniej, żeby na własne oczy zobaczyć jak do tego wszystkiego doszło.


Jan Belcl zaczyna swoje dzieło od, jak mawiał sam Alfred Hitchcock, trzęsienia ziemi, tylko po to by z każdą minutą jeszcze bardziej budować napięcie i zbliżać widza do nieuchronnego, tragicznego w skutkach końca zabawy sylwestrowej. Ogólnie nie jestem fanem tego zabiegu, w którym ktoś opowiada mi film „od końca", ale tutaj sprawdza się to wyjątkowo dobrze. Wiemy, że wszystkich czeka tragiczny finał, ale mimo to cały czas zastanawiamy się w jaki sposób do tego wszystkiego doszło. Po kolei poznajemy naszych wesołych bohaterów, z których każdy jest sztampowy do bólu. Jeśli w swoim życiu oglądaliście jakąkolwiek kloaczną komedie zza wielkiej wody możecie domyślić się z jakimi postaciami mamy do czynienia. Tak więc nie zabraknie nam tutaj: hipiski, narkomana, wyluzowanego rapera, dwójki przyjaciół udających giga ruchaczy, rozwiązłych dziewczyn, a także grzecznego chłopaka i jego dziewczyny. Belcl wyśmiewa amerykańskie komedie dla nastolatków w swój własny, pokręcony sposób. Łączy głupkowatą komedyjkę z thrillerem, tworząc pastisz idealny, czerpiąc przy tym z twórczości Tarantino.

Aktorsko film wypada dobrze. Na duże pochwały zasługuje Mateusz Więcławek. Udało mu się wykreować postać sympatycznego narkomana. Oprócz niego na ekranie pojawia się także Adam Bobik, który w końcu może pokazać swój aktorski kunszt. Powiem szczerze jego pechowy dostawca pizzy z głosem Karolaka, wydobywającym się z walkie talkie, to istne mistrzostwo świata i nawet dla niego polecam obejrzeć ten film. Co do reszty, to nie mam im nic do zarzucenia. Każdy z aktorów ma swoje momenty, co prawda krótkie, ale ma.



„Wszyscy moi przyjaciele nie żyją” wypada na tle innych polskich produkcji bardzo dobrze, widać masę nawiązań zarówno do różnych filmów, popkultury, a także sztuki (w zasadzie może jeden żart, ale niech już będzie). Belcl bawi się konwencją i widać, że to go cieszy. Jednak nie obyło się bez kilku potknięć, a w zasadzie jednego - zakończenia, które kompletnie zniszczyło mi frajdę płynącą z filmu i aż niedowierzam, że po półtorej godzinie solidnego kina reżyser nagle zdecydował się na taki krok. Podejrzewam, że po prostu nie pozwolono mu zostawić (najmniej ciekawego) wątku bez rozwiązania, no bo jak to tak bez happy endu. Oprócz tego bawiłem się świetnie, chociaż rzeczywiście to film przeznaczony do oglądania z kimś, po kilku piwkach, aniżeli samemu. Szczerze polecam, bo to co się uśmiałem to moje, tylko może odpuście sobie ostatnie pięć minut, hm?

poniedziałek, 28 grudnia 2020

Świąteczne zło (1980)


Czy jest coś lepszego na święta jak film o czerwonym grubasie rozdającym prezenty  grzecznym dzieciom? To pytanie retoryczne, nie musicie odpowiadać, wiem, że Kevin jest lepszy, ale załóżmy na chwilę, że w tym roku Macaulay Culkin jednak zdecyduje się polecieć ze swoją rodziną do Paryża, co wtedy? Wtedy polecam wam obejrzeć jakiś świąteczny horror, a najlepiej slasher z Mikołajem w roli głównej. Pewnie pomyślicie teraz - Będzie nam polecał „Silent Night, Deadly Night” . Nic bardziej mylnego, chociaż jeżeli nie znacie tego tytułu, to polecam go nadrobić, dziś za to przygotowałem dla was „Świąteczne zło” znane także jako „You Better Watch Out” z 1980 roku.

Film jak każdy świąteczny slasher rozpoczyna się od retrospekcji naszego głównego bohatera, który nie chce uwierzyć, że Święty Mikołaj nie istnieje, więc podgląda go, gdy ten podkłada prezenty pod choinką. Szybko jednak orientuje się, że Mikołaja bardziej od ciastek i szklanki ciepłego mleka interesuje się jego matką, a w zasadzie jej noga (której mizianie reżyser każe nam oglądać). Dzieciak jest przerażony wbiega do swojego pokoju i niszczy szklaną kulę. Przenosimy się wtedy do teraźniejszości, gdzie poznajemy naszego głównego bohatera w wersji adult. Zbliżają się święta, Harry Stadling jest dość ekscentrycznym pracownikiem fabryki zabawek, a w zasadzie jej kierownikiem(?), znaczy po prostu koordynuje pracę na hali. W wolnych chwilach natomiast biega po dachach budynków i podgląda dzieci przez lornetkę i opisuje, które z nich zasługuje na prezent, a które nie. Ogólnie to koleś po akcji z dzieciństwa ma jakieś rozdwojenie jaźni i ubzdurał sobie, że jest Świętym Mikołajem. Kilka dni później kradnie z fabryki zabawki, maluje sanie z reniferami na swojej furgonetce, ubiera czerwone szaty, przykleja sztuczną brodę i wyrusza w miasto bawić się w psychopatycznego Robin Hooda.


Tak z grubsza przedstawia nam się fabuła tego dzieła, ot zwykły slasher z świątecznymi akcentami. Harry jeździ po mieście, rozdaje prezenty i rzuca co jakiś czas wesołe „Merry Christmas”, a kiedy tego nie robi to wybija oczy niegrzecznych dorosłych małymi żołnierzykami albo testuje wytrzymałość swojej siekiery na ich głowach. Jednak wbrew pozorom te sceny są raczej chorą odskocznią od fabuły, a nie jej główną częścią. Twórcy bowiem trochę bardziej skupili się na opowiadanej historii. Nie jest ona jakaś wybitna, ale szczerze powiedziawszy, pomimo umiarkowanego rozlewu krwi ogląda się to całkiem przyjemnie. Seans nie męczy, a wręcz sprawia dziwną przyjemność, przynajmniej dla mnie jest to takie świąteczne guilty pleasure. Żałuje jedynie, że Pan Jackson nie pokusił się pójść na całość i wykorzystać początkowy wątek z Mikołajem – zwyrolem albo chociaż jakoś bardziej wyeksponować konflikt Harry’ego z bratem. Zamiast tego Lewis nieźle buduje napięcie, tylko po to, żebyśmy na końcu zobaczyli scenę z duszeniem i marny pościg rodem z W11. Szkoda, bo był potencjał, ale no mleko już się rozlało, a ciasteczka zjadły.


Aktorsko film wywołuje co najwyżej uśmiech politowania. Odtwórca głównej roli Brandon Maggart przez pierwszą godzinę gra z jedną emocją na twarzy, ogólnie wygląda to tak jakby przegrał z reżyserem jakiś zakład i teraz musiał zagrać w jego filmie. Wszystko zmienia się, gdy założy kostium Mikołaja, wtedy nawet możemy dostrzec w jego postaci trochę charyzmy, a jego świąteczne okrzyki są po prostu świetne. Jednak jeżeli ktoś oczekuje od tanich slasherów z lat 80 tych czegoś więcej, to powinien trzymać się od tego gatunku z daleka.

Szczerze mówiąc spodziewałem się tragedii, jednak nie było aż tak źle, jak myślałem. Było kilka ciekawych scen, a cały film zleciał mi całkiem szybko, historia mnie wciągnęła i nawet uśmiechnąłem się parę razy. Przecież to slasher z Mikołajem w roli głównej, co mogło pójść źle?

niedziela, 27 września 2020

25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy (2020)


O sprawie Tomka Komendy słyszała cała Polska. Niesłusznie skazany za zabójstwo i gwałt, którego nie popełnił spędził w więzieniu 18 lat. Ta historia o miłości, wytrwałości i wierze w sprawiedliwość napisała się sama, dlatego nic dziwnego, że kilka lat po zakończeniu męki Komendy zdecydowano o przeniesieniu jego losów na srebrny ekran. TVN i PISF zajęli się produkcją, a stosunkowo młody reżyser Jan Holoubek („Rojst”) dostał szansę na pokazanie szerszej publiczności swojego kunsztu.

Skoro temat ciekawy, to i mnie nie mogło zabraknąć na sali kinowej, dlatego czym prędzej po premierze udałem się na pokaz. Jak im to wyszło? Zapraszam do lektury.

Film jak wyżej wspomniałem opowiada historię Tomasza Komendy, śledzimy jego losy od 1997 roku,  przez aresztowanie, niesłuszne skazanie i wyjście w 2018 roku. Poznajemy jego rodzinę, pracę, kulisy przesłuchań, relacje z współwięźniami, a także działania policjanta i prokuratorów prowadzących do jego finalnego uwolnienia. To tyle jeżeli chodzi o fabułę. Tyle i aż tyle chciałoby się powiedzieć, bo historię Tomka Komendy zna praktycznie każdy w naszym kraju.


Wspomniany przeze mnie wyżej reżyser tego dzieła – Jan Holoubek, według mnie nie sprawdził się dobrze w tej roli. Film ma za nic chronologie, dlatego skacze po różnych wydarzeniach raz dając znaczniki czasowe, gdzie i kiedy dzieje się dana rzecz, a czasem po prostu każe nam się domyślić w jakim momencie się znajdujemy. Nie przeszkadza to przez pierwszą połowę filmu, ale kiedy dostajemy wątek policjanta rozwiązującego na nowo sprawę Komendy, to wtedy ten zabieg zaczyna mocno przeszkadzać. Coś co ma sens w serialach niekoniecznie dobrze sprawdzi się na dużym ekranie i tu właśnie tkwi problem Holoubka jako reżysera serialowego. Twórca nie potrafi pozbyć się swoich nawyków z telewizyjnych produkcji sprawiając, że przez cały seans czułem się jakbym oglądał kolejny tasiemiec od TVN’u. Ogólnie cały obraz sprawia wrażenie jakby ktoś powycinał z dziewięciogodzinnego serialu najciekawsze momenty i skleił je w film, a szkoda, bo był spory potencjał.  Kolejną sprawą ważną wspomnienia jest przedmiotowe traktowanie dziewczyny, o której zabójstwo oskarżony był Komenda. Nie zrozumcie mnie źle jestem ostatnim człowiekiem, który ma coś przeciwko przemocy w filmie, ale scena gwałtu pokazana tutaj jest po prostu niesmaczna. Dziewczyna nie żyje, a sama sprawa jeszcze nie została wyjaśniona, więc wydaje mi się, że twórcy mogli sobie tą scenę po prostu darować, nawet z szacunku dla rodziny zmarłej. Odmienne zdanie mam o scenach w więzieniu, które zostały nakręcony w najbezpieczniejszy sposób jak się tylko da, w konsekwencji nie oddaje to nawet po części tego, co spotkało Komendę w więzieniu. Żałuję również, że twórcy nie pokusili się na rozbudowanie wątku policjanta Remigiusz Korejwo, który rozwiązywał na nowo całą sprawę, bo wydaje mi się, że cała jego historia potraktowana jest w całym filmie bardzo po łebkach. Nagle coś odkrywa, trzy rozmowy i pyk, Tomek wychodzi na wolność. Można to było zupełnie inaczej rozegrać, ale chyba czas na to nie pozwolił.

Na pochwałę natomiast zasługuje aktorstwo, które oprócz oczywiście samej historii, jest warte wybrania się na ten sens. Odtwórca głównej roli – Piotr Trojan bardzo dobrze poradził sobie z powierzonym mu zadaniem. Jego mimika mówi więcej niż tysiąc słów, a to w jaki sposób prowadzi swoją postać jest po prostu genialne. Filmowy Tomek pomimo cierpienia i bólu jaki przeżył wciąż ma w sobie tego poczciwego, niewinnego chłopaka jakim był, gdy wchodził do zakładu, a końcowa scena i jego reakcja jest po prostu mistrzostwem samym w sobie. Oprócz Trojana doskonale w swojej roli poradziła sobie Agata Kulesza, grająca tutaj matkę Komendy. Jej postać to silna kobieta, będąca wsparciem dla swojego syna, a także ciągle wierząca w jego niewinność. Patrząc na grę Kuleszy możemy poczuć ból jej bohaterki, a także miłość jaką darzy swojego syna. Oprócz tej dwójki na ekranie zobaczymy jeszcze Jana Frycza w roli „Starego”, który w więziennym świecie jest jedną z niewielu osób, które okazują Tomkowi jakąś sympatię, a także Dariusza Chojnackiego jako wspomnianego wyżej policjanta rozwiązującego na nowo sprawę Komendy.


Zdjęciowo film wypada dosyć nierówno, nie podzielam entuzjazmu dla Bartłomieja Kaczmarka, bo choć jego praca jest  momentami dobra, to przez większość czasu przypomina tanią serialową produkcje, a nie pełnometrażowy film. Dla odmiany muzyka wypada nieźle, według mnie twórcy bardzo dobrze odtworzyli realia przełomu lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych, a największą w tym rolę mieli właśnie Colin Stetson („Dziedzictwo. Hereditary”), a także Sarah Neufeld - odpowiadający za warstwę audio.

Jednak pomimo swoich wad film nadal potrafi trzymać w napięciu i raczej jest to zasługa samej historii, a nie reżysera, która potrafi wycisnąć łzy u widza. Po obejrzeniu dzieła Pana Holoubka na usta ciśnie się zdanie: „gdzie jest prawo i sprawiedliwość?” na co szybko odpowiada nam Kazik na napisach końcowych. „25 lat niewinności” to w żadnym wypadku film wybitny, ale ukazujący patologię w najwyższych organach państwa oraz piekło ofiary systemu. Czy warto się na niego wybrać? Mimo wszystko myślę, że tak, film trwa dwie godziny, które mijają bardzo szybko, ale przez ten krótki czas potrafią dostarczyć nam masę wrażeń.

poniedziałek, 21 września 2020

Powrót ślepej śmierci (1973)

 


„La Noche del terror ciego” czyli „Grobowce ślepej śmierci” z 1972 roku, to w pewnych kręgach film kultowy, jednak nie zdziwiłbym się gdyby większość z was przeczytała o nim dopiero teraz. Wyreżyserowany przez Amando de Ossorio, jest znośnym, ale niemiłosiernie powolnym zombie movie z wątkami okultystycznymi. Jednak to nie na nim chciałbym się skupić, a na jego seqelu, wydanym rok później, „Powrocie ślepej śmierci”.

Cała fabuła dzieła obraca się wokół tytułowej „ślepej śmierci”, czyli templariuszy-satanistów, którzy w przeszłości umiłowali sobie zabijanie dziewic, picie krwi i wyjadanie serc. Niestety dla nich, mieszkańcy okolicznych wiosek nie byli pozytywnie nastawieni do tego typu praktyk, dlatego pewnej nocy zdecydowali się wymierzyć samosąd. Siłą wyrzucili rycerzy z krypty, wypalili pochodniami ich oczy, a następnie spalili na stosie. Kilka stuleci później templariusze znów wstają z grobów i szukają zemsty na niczego niespodziewających się mieszkańcach.

O filmie Amando de Ossorio można mówić wszystko, ale w żadnym wypadku nie można zarzucić mu braku oryginalności. Twórca jest bowiem (mam nadzieje) świadomy jak absurdalny jest sam koncept jego dzieła, więc w pewnych momentach puszcza wodzę fantazji. Czegóż tu nie ma, od charakterystycznej dla serii, jazdy na koniu w slow-motion, przez drewniane kukły udające templariuszy, po idiotyczne zachowania bohaterów, którzy nie potrafią przechytrzyć poruszających się w żółwim tempie, niewidomych zombie. „Powrót ślepej śmierci” jest dla mnie definicją filmu tak złego, że aż dobrego. Ossorio prowadzi nas przez fabułę swojego dzieła z śmiertelną powagą, co najmniej jakby kręcił pierwszą „Noc żywych trupów”, sprawiając, że każda scena staje się jeszcze bardziej śmieszna i absurdalna. Oczywiście jak na produkcje o zombie i do tego europejską(!) nie mgło zabraknąć całej gamy barwnych bohaterów: chorego dziwaka, wyglądającego jak dzwonnik z Notre Dame, niewiernej żony, starego burmistrza, ochroniarza starego burmistrza, kochanka niewiernej żony i oczywiście dziecka z rodzicami. Reżyser nawet nie sili się na jakiś skomplikowany komentarz społeczny, po prostu idzie po najmniejszej linii oporu wrzucając na ostatnie 20 minut kilka sprawdzonych schematów, które zgrabnie pozamykają wszystkie wątki. Na wielką pochwałę zasługuje jednak scena walki, która sprawiła, że prawie spadłem z fotela… ze śmiechu oczywiście. Uwierzcie mi, czegoś takiego nie ma nawet w „Karate po Polsku” to po prostu trzeba zobaczyć. Ogólnie film wypada na tle swojego poprzednika znacznie lepiej. Ossorio trochę się opamiętał i nie wrzuca co kilka sekund scen w slow-motion, chociaż i tutaj ich nie brakuje. Wydaje mi się, że jego największym problemem jest to, że sam nie wie kiedy ma skończyć scenę, zamiast tego niemiłosiernie ją wydłuża. Dla przykładu, w filmie jest moment, w którym jedna z bohaterek zostaje zaatakowana przez templariuszy. Zamiast od razu uciec przez okno, obok którego stoi ta krzyczy przez 5 minut po czym nagle orientuje się, że przecież może wyjść z domu. Nie zrozumcie mnie źle, film ogląda się (o dziwo) dobrze, jednak osobom niezaznajomionym z wcześniejszą twórczością Ossorio takie zabiegi mogą dać się we znaki.

Jeżeli chodzi o aktorów, to nie spodziewajcie się tutaj wiekopomnych wystąpień. Na pewno na tle wszystkich wyróżnia się główny bohater grany przez Tony’ego Kendalla, który wciela się w rolę stereotypowego badassa, oprócz niego warto zwrócić uwagę na Esperanze Roy. Gra ona nieszczęśliwą żonę burmistrza wioski, która po latach spotyka swoją dawną miłość – Jack’a (Tony Kendall) i muszę przyznać, że udało im się stworzyć jakąś chemię, a ich wątek całkiem dobrze wpisuje się w całą opowieść. Oprócz aktorów warto zwrócić uwagę na zdjęcia, które również wypadają zaskakująco dobrze. Miguel Fernández Mila bawi się całą konwencją, wrzucając co jakiś czas naprawdę ciekawe ujęcia. Co do muzyki jest bardzo klimatyczna i w zasadzie nie można się do niej przyczepić, za co brawa dla Pana Antóna García Abrili.

„Powrót ślepej śmierci” to niewątpliwie jedno z najlepszych dzieł Pana Ossorio, który w przebłysku geniuszu stworzył z pozoru poważny horror, który tak naprawdę jest genialną komedią do obejrzenia razem ze znajomymi. Nie ma tu miejsca na nudę, a wszystkie zabiegi estetyczne pokroju zdjęć galopujących templariuszy przez puste pole, będą wywoływały salwy śmiechu, a co najmniej uśmiech politowania. Solidne b-klasowe kino, przeznaczone, nie tylko dla fanów gatunku, ale dla każdego, kto szuka taniej, kiczowatej i co najważniejsze, dobrej rozrywki. Serdecznie polecam!

niedziela, 20 września 2020

La ragazza che sapeva troppo (1963)


Mario Bava na przestrzeni lat zdążył zapisać się wielkimi literami w historii kinematografii nie tylko za sprawą swoich genialnych gotyckich horrorów, ale także dzięki stworzeniu nowego nurtu w włoskim kinie grozy. Giallo (z wł. żółty), bo tak ów nurt się nazywa, to krwawe thrillery/kryminały, którą swoją nazwę zawdzięczają książką kryminalnym, często posiadającym żółtą okładkę. Dzieła te zazwyczaj opowiadają o osobach, które znalazły się w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym czasie, a cała fabuła prowadzi widza w napięciu do przewrotnego finału. Charakterystycznym elementem dla tego nurtu są chociażby czarne skórzane rękawiczki, krwawe zabójstwa i duża ilość golizny. Dziś giallo praktycznie nie istnieje, zostało wyparte w latach 80. tych, przez swojego duchowego spadkobiercę - slasher. „La ragazza che sapeva troppo” z 1963 roku to dzieło będące prekursorem tegoż jakże ciekawego podgatunku, nad którym dzisiaj chciałbym się pochylić.

Nora Davis, jak przedstawia ją sam narrator, to młoda, pełna życia, romantyczna dziewczyna, szukająca ucieczki od rzeczywistości w książkach kryminalnych. Zmierza do Rzymu w celu odwiedzenia starej przyjaciółki rodziny  - Pani Ethel. Na miejscu kobietę czeka jednak niemiła niespodzianka. Nie dość, że wieczorem po przybyciu Nory, jej przyjaciółka umiera, to szukającą pomocy kobietę napada mężczyzna, który kradnie jej torebkę. Będąc cały czas pod wpływem ogromnego szoku dziewczyna mdleję. Przebudzając się w środku nocy jest świadkiem morderstwa, jednak rano nikt nie chce jej w to uwierzyć. Nora nie przestaje i stara się udowodnić wszystkim, że nie oszalała, a cała sytuacja rzeczywiście miała miejsce.

W swoim filmie Bava serwuje nam triki znane z jego późniejszych produkcji, dlatego każdego fana włoskiego mistrza grozy nie zaskoczy w tym dziele zupełnie nic. Reżyser prowadzi widza jak po sznurku, nie zważając na absurdy prezentowanej historii. Powiedzieć, że film jest nierówny, to jakby nie powiedzieć nic. Czasem uśmiechniemy się z politowaniem widząc dziwne zachowania bohaterów i słysząc ich wytłumaczenia, a czasem wciśnięci w fotel będziemy zaglądać zza plecy bohaterki sprawdzając czy nie czyha za nią morderca. W obrazie Bavy widać jak na dłoni inspiracje „Oknem na podwórze” Hitchcocka; jednak, w tym szaleństwie jest metoda sprawiająca, że jego dzieło ogląda się naprawdę świetnie. „La ragazza che sapeva troppo” to godny prekursor giallo, któremu lata dodały tylko uroku. Niestety, ówczesna publiczność nie była podobnego zdania, bo choć Monthly Film Bulletin określił go mianem „znośnie głupiego, ale całkiem przyjemnego thrillera”,  to w czasie swojego otwarcia film okazał się wielką klapą, nie pokrywając nawet kosztów produkcji. To samo pismo napisało także o Bavie: „zawsze lepszy kamerzysta niż reżyser, nie ma zdolności Riccardo Fredy do robienia zasługi z kliszy i często wydaje się raczej niezadowolony ze swojej skomplikowanej fabuły, która jest wypełniona po brzegi fałszywymi tropami, czającymi się cieniami i złowrogimi wydarzeniami znanymi z thrillerów”. Sam reżyser przyzna po latach w jednym z wywiadów, że uważał swoje dzieło za zbyt absurdalne.

Abstrahując od wydarzeń około filmowych warto pochwalić dzieło włoskiego mistrza grozy za warstwę audiowizualną i choć wyżej wspomniałem o zdjęciach, to na duże brawa zasługują panowie Roberto Nicolosi i Les Baxter. Obaj odpowiedzialni za muzykę zrobili wszystko, by film hipnotyzował od samego początku. Wszystkie piosenki mają w sobie mały vibe z kina noir, co genialnie komponuje się z całą historią (prawdopodobnie Bava zmierzał w stronę tego gatunku dodając co jakiś czas komentarz narratora z offu). Jeżeli chodzi o montaż, to Mario Serandrei, również nie zawodzi, budując  napięcie i zwodząc co jakiś czas widza różnymi sztuczkami. Z aktorstwem natomiast jest zupełnie inna historia, bo choć wcielająca się w główną rolę Letícia Román sprawdza się w swojej roli zaskakująco nieźle, to towarzyszący jej John Saxon, przy całym szacunku, wypada kiepsko, operuje dwoma emocjami, a moment, w którym pojawia się na ekranie automatycznie rujnuje całe napięcie. Można odnieść wrażenie jakby grał tam za karę, bo choć twórcy na plakatach reklamujących film usilnie próbują nam wmówić, że jego postać jest ważna, to w konsekwencji nie wnosi do filmu nic, oprócz kiepskiego i momentami komicznego wątku miłosnego, który można spokojnie przewinąć.

W mojej ocenie „La ragazza che sapeva troppo” pomimo swoich wad dalej sprawdza się w roli lekkiego thrillera, będącego jednocześnie prekursorem jednego z moich ulubionych podgatunków kina eksploatacji. Jednak pomimo stworzenia nowego nurtu, nie można mu także odmówić bycia inspiracją dla takich twórców jak chociażby Michelangelo Antonioni, który w swoim „Powiększeniu” kieruje się podobnymi sztuczkami fabularnymi, jakimi już w 1963 roku posługiwał się Bava. Inna sprawa, że Antonioni zrobił to o wiele lepiej. Kontynuując jednak mój wywód, film Bavy dziś jest już zapomniany, a przynajmniej często pomijany w różnorakich rankingach, a szkoda, bo po tylu latach dalej świetnie sprawdza się w swojej roli. Fakt, jedni z was nie dostrzegą w nim nic, oprócz masy kliszy i tanich sztuczek, ale inni na pewno nie pożałują swojej decyzji  i może nawet zachwycą się początkami włoskiej eksploatacji.


niedziela, 2 sierpnia 2020

Bad Boy (2020)


O Patryku Vedze można mówić wszystko, ale na pewno nie można mu odmówić pomysłowości w sposobie zarabiania pieniędzy. Jako twórca zdążył przyzwyczaić nas do łapania się popularnych tematów i robienia z nich na szybko filmów wątpliwej jakości. Jedni powiedzą, że to geniusz, który bawi się kinem eksploatacji i wprowadza jego elementy na nasz rodzimy ogródek. Inni zaś, że to człowiek z wybujałym ego, dla którego przeciętny polski widz to bydło, które łyknie wszystko co wypuści. Ja jestem gdzieś pośrodku tego wszystkiego, bo chodź jego filmy wzbudzają we mnie w większości negatywne emocje to nie mogę powiedzieć, że są to filmy nudne, które źle się ogląda. Według mnie fenomen kina vegowskiego (określenie, które zasłyszałem podczas jednej z rozmów na uczelni) tkwi w tym, że nikt nie był na tyle odważny by zrobić dobry film bazujący na tych elementach naszym kraju. Ludzie potrzebują pustej rozrywki, mało ambitnego kina, które oderwie ich od rzeczywistości, więc chwytają się tego co mają. Dlatego kiedy usłyszałem, że nowy film Patryka Vegi „Bad Boy” trafi na Netflix’a, nie mogłem przejść obok niego obojętnie.

Film opowiada nam historie dwóch barci: Piotra i Pawła Zawrotnych, których życie zmieniło zabójstwo ojca - alkoholika i miejscowego kibola. Jednak po 15 latach od tego wydarzenia los znowu połączy ich drogi. Piotr (w tej roli Maciej Stuhr) wstąpił do policji, a Paweł (Antoni Królikowski) do gangu „kanibali” – zrzeszającej kiboli miejscowego klubu piłkarskiego „Unia”. Tak Vega przedstawia nam fabułę swojego nowego dzieła.


Historia jak sami zdążyliście zauważyć nie jest w cale pomysłowa i każdy kto w swoim życiu obejrzał chociaż z dwa filmy akcji wie dokąd to wszystko prowadzi. Vega wiedzie widza, jak po sznurku, przez sprawdzone schematy, co jakiś czas wrzucając scenę bójki, kilka przekleństw i jakąś wyrwaną z kontekstu sytuacje która będzie dobrze wyglądała w zwiastunie promującym film. Dostarcza nam po raz kolejny tą samą opowieść „od zera do gangstera”, tylko z kilkoma nowymi twarzami. Jeżeli już o tym mówimy to warto wspomnieć coś o aktorach. Antoni Królikowski, Katarzyna Zawadzka i Maciej Stuhr wypadają źle, żeby nie powiedzieć okropnie, ale postawię się tu w roli adwokata diabła i powiem, że z takimi dialogami to nawet Al Pacino nie dałby sobie rady. Ich postacie są tak źle napisane (pomijam fakt, że Stuhr gra tutaj dwudziestodziewięciolatka), że w pewnym momencie nie wierzyłem w to co widzę (to chyba efekty kręcenia 3 filmów w ciągu roku). Oczywiście jak na nowy film Vegi przystało nie mogło w nim zabraknąć Andrzeja Grabowskiego, który po raz enty odgrywa tą samą rolę gliniarza po przejściach, a jego wątek z Małgorzatą Kożuchowską jest tak kiepsko napisany, że może on służyć jako przestroga dla przyszłych scenarzystów.


Kolejną rzeczą, na której chciałbym się skupić jest montaż. Film ogląda się po prostu koszmarnie. Odnosiłem wrażenie, że Vega chyba tak bardzo chciał obciąć koszty, że dał to do zmontowania jakiemuś chłopaczkowi za 20 zł. Serio to już nawet ja po dziesięciu godzinach na Resolve (xd) byłbym w stanie zrobić to lepiej. Dźwięk oczywiście jak zawsze u Vegi jest kompletnie zepsuty. Często postacie mruczą sobie coś pod nosem, a w tym wszystkim króluje chyba postać „Twardego” granego przez Piotra Stramowskiego, którego w ogóle nie mogłem zrozumieć.

Nic tutaj nie działa, wszystko jest zrobione po najmniejszej linii oporu w myśl zasady: „im taniej, tym lepiej, a naród i tak to kupi”. Ten film jest po prostu tak zły, że jedyne co dostarcza to wściekłości, że ktoś dał na to coś pieniądze. Naprawdę szkoda waszego czasu.


12 Angry Men (1957)


Gdybym miał wskazać trzy filmy, które w jakiś sposób zmieniły moje postrzeganie kina, nie tylko ze względu na nowatorski sposób opowiadania historii czy genialną pracę kamery, ale także na to jak bezbłędnie potrafią budować napięcie, to oprócz takich dzieł jak „Obywatel Kane” (reż. Orson Welles) czy „Nosferatu – symfonia grozy” (reż. F.W. Murnau) znalazłoby się miejsce dla „Dwunastu gniewnych ludzi” (reż. Sidney Lumet).

Akcja filmu Sidney’a Lumeta przenosi nas w sam środek procesu młodego chłopaka oskarżonego o zabójstwo swojego ojca. Sprawa z pozoru wydaję się prosta. Dwunastu przysięgłych zmierza do pomieszczenia, w którym będą musieli podjąć jednogłośną decyzje czy oskarżony jest winny, czy też nie. Początkowo głosowanie przebiega bez żadnego problemu, do czasu kiedy jeden z mężczyzn zaczyna przekonywać resztę co do niewinności chłopaka.

Tak z grubsza zarysowuje nam się fabuła tego dzieła. Dwunastu przysięgłych, jedno pomieszczenie i półtorej godziny dywagacji nad winą oskarżonego. Żadnych pościgów, wybuchów, że o intrygach i morderstwach nie wspomnę. Nie brzmi to zachęcająco, prawda? Cóż, nic bardziej mylnego. To właśnie w tym tkwi siła tego dzieła. Widzowie zostają zamknięci z przysięgłymi w jednym pokoju, w którym temperatura sięga zenitu, a wszechobecny dym z papierosów i pot ociekający po twarzach mężczyzn tylko potęguje tą klaustrofobiczną atmosferę. Dostajemy pustą kartkę od reżysera. Nie znamy motywu, narzędzia zbrodni ani tego co się naprawdę stało. Nie wiemy kim są otaczający nas mężczyźni. Nie znamy ich imion, motywacji, uprzedzeń, obaw i sytuacji życiowych. Wiemy natomiast tylko jedno: musi paść wyrok. Ten zabieg sprawia, że widz nie tylko jest ciekaw tego co wydarzy się dalej, ale po pewnym czasie po prostu staje się trzynastą osobom w tym pomieszczeniu. Jednak to nie wszystko, bo pod fasadą zwykłego dramatu sądowego Lumet serwuje nam przekrój amerykańskiego społeczeństwa, doskonale przy tym punktując klasę wyższą. Wytyka im przepych, pogardę, egocentryzm i konformizm.

 

Jak już wcześniej wspomniałem za reżyserię tego filmu odpowiadał Sidney Lumet, dla którego był to pierwszy „ większy” film (nie licząc oczywiście kilku seriali i filmów telewizyjnych).  Za scenariusz natomiast odpowiedzialny był Reginald Rose, który przed „Dwunastoma gniewnymi ludźmi” pracował przy „Crime in the streets” z 1956 roku. Jak sam wspominał w jednym z wywiadów celowo napisał postacie do filmu Lumeta w taki sposób, aby widzowie poznawali ich za sprawą dialogów, emocji  oraz rzeczy, których robią na przestrzeni trwania całego filmu.

Jeżeli chodzi o aktorstwo, to mamy tutaj do czynienia z prawdziwymi mistrzami w swoim fachu. Każdy z panów wypada genialnie, ale prym wiodą tutaj Henry Fonda („Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”, „Nad złotym stawem”) i Lee J. Cobb („Na nabrzeżach”, „Egzorcysta”). Ten pierwszy niesamowicie dobrze sprawdza się w swojej roli. Od pierwszej do ostatniej minut jego postać owiana jest  tajemnicą, którą za wszelką cenę chcemy poznać. Jest spokojny, opanowany, a jego śnieżno biały garnitur tylko podkreśla rolę jaką pełni w filmie. Cobb natomiast gra tutaj ojca, którego egoizm doprowadził do „utraty” syna. Jest porywczy i twardo stoi przy swoim. Nie potrafi przyznać się do błędu i ślepo dąży za wcześniej obranym celem. Wszystko musi być po jego myśli i nie przyjmuje do wiadomości żadnych kompromisów.


Teraz chciałbym się na chwilę zatrzymać na oprawie audiowizualnej. Zacznę od tego, że scenografia wygląda świetnie, bardzo doceniam fakt, że zmienia się ona wraz z rozwojem akcji i emocjom towarzyszącym bohaterom. Na początku dostajemy zalany potem i dymem pokój, w którym atmosfera jest tak gęsta, że można ją ciąć nożyczkami, ciekawe jest również to, co później dzieje się za oknem - chwilowe ochłodzenie, przyciemnienie scenerii, a na końcu w kulminacyjnym momencie burzę z piorunami. Wszystko to genialnie współpracuje z opowiadaną historią i aktorami. Jeżeli chodzi o muzykę, to nie ma jej dużo, ale jeśli już się pojawia to spełnia swoją rolę w stu procentach. Za zdjęcia odpowiedzialny był Boris Kaufman („Na nabrzeżach”), którego pracę możemy podzielić na kilka etapów. Na początku ujęcia są spokojne, co pozwala zapoznać nam się z bohaterami, potem jednak, w miarę z rozwojem akcji te przyśpieszają, by na końcu dostarczyć nam festiwal cięć, które genialnie wkomponowują się w starannie budowane napięcie.

Podsumowując, czy warto obejrzeć? Cóż abstrahując od tego, że jest to jedno z najważniejszych dzieł kinematografii, to tak. Sam pomysł przeniesienia miejsca akcji do jednego pomieszczenia był w tamtych czasach na tyle odważny, że nie można przejść obok czegoś takiego obojętnie. Wszystkie osoby pracujące przy tym dziele wykonały kawał dobrej roboty, sprawiając, że każdy element jest na swój sposób ważny. Wszystko tutaj gra, od pracy kamery, przez aktorów, po samą historię, która również nie jest jednoznaczna, a każdy z nas może ją interpretować na różny sposób.


sobota, 18 lipca 2020

Demonic Toys (1992)


Policjanci Matt Cable i Judith Gray (w tych rolach Jeff Celentano i Tracy Scoggins) zastawiają pułapkę na dwóch handlarzy bronią. Na początku wszystko idzie zgodnie z planem, aż do momentu aresztowania przestępców. Wywiązuje się strzelanina, w wyniku której ginie partner Judith, ojciec jej nienarodzonego dziecka, Matt. Kobieta w pogodni za złoczyńcami trafia do starej fabryki. Nie wie jednak, że od tego momentu będzie zmuszona walczyć o swoje życie z samym Szatanem i jego małą armią krwiożerczych zabawek.


Film Petera Manoogiana to typowy horror klasy B z początku lat dziewięćdziesiątych, w którym miłośnik ambitnych i głębokich dzieł w połowie seansu będzie chwytał za pilot, by czym prędzej wyłączyć telewizor. Natomiast koneser mało wymagającego, niskobudżetowego kina grozy, znajdzie mnóstwo kiczu, gore i genialny, wręcz hipnotyzujący klimat. Na tym polu obraz wygrywa walkę z popularniejszym i starszym od siebie, o ponad trzy lata "Władcą lalek" Davida Schmoellera. Scenariusz napisał David S. Goyer, a o warstwę audiowizualną zadbali panowie Richard Band i Adolfo Bartoli.


Akcje filmu zamknięto w starej fabryce zabawek, gdzie nasi bohaterowie muszą zmierzyć się z całą gamą oponentów. Czego tu nie mamy... pluszowy miś, robot strzelający, no właśnie sam nie wiem czym, laserami? Pozytywkę z morderczym klownem i moją faworytkę, najstraszniejszy, a zarazem najlepszy element komediowy całego dzieła pana Manoogiana, lalkę "Baby Oopsy Daisy". Niestety tu kończą się plusy tego filmu, a zaczyna jego największy problem: fabuła. Nie zrozumcie mnie źle, z samego początku jest całkiem nieźle (oczywiście całkiem nieźle, jak na niskobudżetowy horror klasy B). Mamy znośnie zarysowaną historie, bohaterów, ale gdzieś od połowy seansu wszystko się psuje. Dialogi zaczynają robić się coraz głupsze, działania głównych postaci irracjonalne, a akcja naciągana i naiwna, byle tylko wydłużyć film do tych dziewięćdziesięciu minut.


Jeżeli szukasz świetnej rozrywki ze znajomymi, to gorąco polecam. Takiej ilości śmiechu i absurdu nie znajdziecie w żadnej komedii. Jeśli jednak oczekujesz od tego filmu, czegoś więcej, no cóż, oglądasz na własną odpowiedzialność.


Halloween III: Season of the Witch (1982)




Serii "Halloween" chyba nikomu nie trzeba przedstawiać, liczne sequele i remaki sprawiły, że przygody Michaela Myersa i jego charakterystyczna biała maska już na stałe zapisały się wielkimi literami w historii kina grozy. W pierwszej części John Carpenter zaserwował nam dzieło nowatorskie, rewolucyjne i oficjalnie stworzył nowy podgatunek nazywany dzisiaj slasherem, oczywiście wcześniej podwaliny pod niego dał Mario Bava w swoim "Reazione a catena", ale o tym kiedy indziej. Nic więc dziwnego, że kiedy "Halloween" trafiło do kin w 1978 roku ludzie oszaleli na jego punkcie. Bilety sprzedawały się jak świeże bułeczki, a sam film zarobił na całym świecie ponad 60 milionów, co stanowiło ponad 185 razy tyle ile wynosił jego budżet. Od razu zaczęto się brać za kręcenie kolejnej części, która miała raz na zawsze zakończyć wątek Myersa. W 1981 roku na ekrany kin wchodzi "Halloween II", z miejsca stając się hitem. Studio Universal miało w swoich rękach kurę znoszącą złote jaja, dlatego podjęto decyzje o nakręceniu kolejnej części cyklu. Carpenter (jako producent) przystał na ten pomysł, jednak jego wizja całej serii była inna niż myśleli fani. Nie chciał by jego "dziecko" było kojarzone tylko i wyłącznie z psychopatą w białej masce, ale żeby były to filmy, w których każda część opowiada inną, niepowiązaną ze sobą historię. Tak o to powstało "Halloween 3: Sezon czarownic", o którym chciałbym wam dzisiaj opowiedzieć. Zapraszam!


Tydzień przed tytułowym Halloween w jednym z amerykańskich szpitali zostaje przywieziony lokalny sprzedawca masek. Mężczyzna majaczy, ciągle trzymając w ręku popularną obecnie maskę irlandzkiej firmy Silver Shamrock. Nad tajemniczym pacjentem dyżur pełni, niestroniący od alkoholu rozwodnik z dwójką dzieci, Dr Daniel Challis. Dan jest całą sytuacją lekko zmieszany, podaje starcowi środki uspokajające, a sam udaję się na spoczynek do swojego gabinetu. Niestety, w nocy pacjent zostaje brutalnie zamordowany, a jego oprawca oblewa się benzyną i podpala na szpitalnym parkingu. W tym samym czasie w telewizji trwa wesoła kampania reklamowa wspomnianej przeze mnie wyżej firmy, która nawołuje wszystkie dzieci, by trzydziestego pierwszego października zasiadły w maskach przed telewizorami i zobaczyły niespodziankę przygotowaną dla nich przez Silver Shamrock.

Jeśli chodzi o fabułę, to nie chcę zdradzać nic więcej, by nie zepsuć wam seansu. Jedyne co mogę powiedzieć to jeżeli spodziewacie się kolejnego slashera, to niestety będziecie bardzo zawiedzeni. "Halloween III" bowiem, to film całkowicie oderwany od całego uniwersum, taki jednostrzałowiec i gdyby nie tytuł i kilka "mrugnięć oka" od twórców nikt nie powiedziałby, że jest to kolejna część tego kultowego cyklu. Niestety widzowie, którzy poszli na niego do kina o tym nie wiedzieli i cóż, powiedzieć, że byli wkurzeni to tak jakby nic nie powiedzieć. Film okrył się złą sławą, fani czuli się oszukani i wykorzystani. Ludzie nie zostawili na nim suchej nitki, dzieło Wallace było niesamowicie krytykowane i wiele osób omija tą część szerokim łukiem i przyznam szczerze, że też unikałem go jak ognia. W zasadzie to udało mi się go zobaczyć kilka dni temu przez całkowity przypadek i ku mojemu zaskoczeniu bardzo dobrze się na nim bawiłem, bo nie zważając na tytuł "Halloween III" to kawał solidnego, trzymającego w napięciu, a miejscami nawet nowatorskiego kina grozy, który każdy powinien zobaczyć.


Jak wcześniej wspomniałem za reżyserię tego obrazu odpowiedzialny był debiutujący w tej roli Tommy Lee Wallace, (znany później chociażby z genialnego miniserialu "It" z 1990 roku, a także z kultowego "Baywatch") który również razem z Nigelem Knealem przygotowali scenariusz do filmu. Za muzykę odpowiadał duet John Carpenter i Alan Howarth, którzy wykonali kawał dobrej roboty, tworząc psychodeliczną, hipnotyzującą i przerażającą ścieżkę dźwiękową. Za kamerą stanął tutaj po raz trzeci Dean Cundey i jak zawsze stanął na wysokości zadania, no co tu dużo mówić, jego praca jest wprost genialna. Pod względem aktorskim to Tom Atkins w moim odczuciu wypada z całej obsady najlepiej, a z Stacey Nelkin tworzą ciekawą parę, widać pomiędzy nimi jakąś chemię, wiadomo nie są to jakieś wiekopomne role, ale jak na taki budżet wypadają nadzwyczaj dobrze.

Czy polecam? Tak, naprawdę warto go zobaczyć. To niezwykle niedoceniony horror, który starał się pchnąć w serię trochę świeżości, ale ówczesna widownia nie była na niego gotowa i wyszło jak wyszło. Przykro się patrzy jak takie cudowne dzieła ulegają zapomnieniu, dlatego gorąco zachęcam do sięgnięcia po to dzieło dzisiejszej nocy.


piątek, 17 lipca 2020

The Town That Dreaded Sundown (1976)


Dzisiaj zajmiemy się kolejnym slasherem, który ostatnio wpadł w moje ręce. Będzie krwawo, zabawnie i kontrowersyjnie. Zapraszam do kolejnej recenzji zapomnianej już perełki kina klasy B!

„The Town That Dreaded Sundown”, bo o nim tu mowa, to zgrabne połączenie klasycznego slashera z filmem kryminalnym, który pojawił się na ekranach kin w 1976 roku i od razu wzbudził sporę kontrowersję. Dlaczego? Cóż, film Charlesa B. Pierce’a jest luźno oparty na tajemniczych zabójstwach dokonywanych przez tak zwanego „Phantom Killer”, który w 1946 roku terroryzował miasto Texarkana w stanie Texas. Powiedzieć, że rodziny ofiar były lekko niezadowolone z takiego sposobu żerowania wielkiej wytwórni na ich tragedii to jak nie powiedzieć nic. Oczywiście nie mogło się obyć bez kilku rozpraw i gorzkich słów skierowanych w stronę twórców. Tyle jeżeli chodzi o takie małe back story, czas napisać coś o filmie.

Akcja dzieła pana Price’a rozpoczyna się w 1946 roku w wspomnianej wyżej Texarkanie. Na wstępie film wita nas informacją, że wszystkie prezentowane wydarzenia zdarzyły się naprawdę, a dla dobra rodzin ofiar zdecydowano się na zmienienie ich imion i nazwisk. Po tym jakże ważnym wprowadzeniu od razu przechodzimy do głównej fabuły. Tajemniczy morderca zabija niczego nie spodziewające się pary, które pragną spędzić ze sobą upojną noc na tylnim siedzeniu samochodu. Do sprawy od razu zostaje przydzielony zastępca szeryfa Norman Ramsey (w tej roli Andrew Prine), który razem z Kapitanem J.D. Moralesem (Ben Johnson) próbują złapać zabójcę. Czy im się to uda, cóż o tym, mam nadzieję, przekonacie się już sami.



Jak już wcześniej wspomniałem za reżyserię tegoż dzieła odpowiedzialny był Charles B. Pierce, który dość nierówno sprawdził się w tej roli. Zacznijmy od tego, że sam pomysł miał niebywały potencjał na zrobienie z niego czegoś naprawdę niesamowitego i nie ukrywam,  film ma swoje momenty. Mamy starannie budowane napięcie, nieuchwytnego zabójcę, krwawe i brutalne sceny morderstw, ale jednocześnie to wszystko przeplatane jest nieudolnymi wstawkami komediowymi sprawiających, że momentami pytałem sam siebie czy przez przypadek nie włączyłem sobie przygód Żandarma z St. Tropez. Ogólnie strasznie wybijało mnie to z rytmu, raz dostawałem solidny i wciągający slashero-kryminał, a raz głupowatą komedyjkę z chłopem przebranym za babę. Na szczęście owych wstawek nie ma za dużo, więc szybko można o nich zapomnieć.

Na dużą pochwałę zasługują za to wszystkie sceny ataków „Phantoma”. Nie dość, że są świetnie nakręcone i nawet dziś potrafią przerazić (z resztą nic w tym dziwnego, gdyż sceny morderstw są odwzorowane prawie kropka w kropkę z tymi prawdziwymi) , to postać Killera jeszcze bardziej potęguje poczucie niepokoju i strachu, między innymi dzięki genialnej w swojej prostocie charakteryzacji. Swoją drogą już wiem skąd swoją inspiracje czerpali twórcy drugiej części „Piątku trzynastego” przy projektowaniu wyglądu Jasona. Scenografia również daję radę, naprawdę czuć klimat drugiej połowy lat 40. tych XX wieku. Jeżeli chodzi o warstwę audio, to muszę przyznać, że jest kompletnie nietrafiona, muzyka w wielu przypadkach kompletnie nie pasuje do danych sytuacji, a czasami wręcz przypomina jakieś generyczne utwory z kreskówek.



Podsumowując, czy warto? To zależy, pomimo tych wszystkich wad bawiłem się świetnie. Film ma niesamowity, wręcz hipnotyzujący klimat i choć dla niektórych może wydawać się przegadany w kilku miejscach to dla mnie był idealnie wyważony i z przyjemnością zobaczyłbym go jeszcze raz.